Dzień 9





















Przez wczorajsze lenistwo dzisiejszy dzień musiał należeć do aktywnych. Pogoda ku temu sprzyjała, bo termometr pokazywał 23 stopni (wciąż jednak było duszno i pochmurno). Pogody w Minneapolis nie da się przewidzieć – przynajmniej ja nie mogę. Gdybym w Polsce zobaczył tak granatowe chmury jak te dzisiejsze, dałbym sobie rękę uciąć, że w przeciągu 10 minut zacznie padać. Cóż, tutaj nie miałbym już ręki, bo dokładnie tak wyglądał cały dzień bez ani jednej kropli deszczu.

Dalej bez internetu w telefonie musiałem przygotować się na podróż: zapamiętać wszystkie miejsca do których chcę się udać, spisać wszystkie możliwe połączenia autobusowe i zrobić zdjęcie punktów rozpoznawczych. Bez internetu w telefonie da się żyć, ale po co utrudniać sobie życie?

Kolejny raz wsiadłem do autobusu numer 6U do Downtown. Cały czas spoglądając w okno żałowałem, że nie wziąłem ze sobą nic przeciwdeszczowego. Wysiadłem na skrzyżowaniu Hennepin Avenue i S 8th Street. Dziś w końcu miałem okazję porobić kilka zdjęć aparatem zamiast telefonu – zacząłem od samego wyjścia z autobusu. Pierwszy punkt był stosunkowo prosty do zlokalizowania, bo raz już udało mi się go znaleźć – Metro Transit Store. Oczywiście, od razu nie udało mi się do niego trafić, ale też nie błądziłem tak jak ostatnio. Wchodząc do najwyższego i jednego z najładniejszych budynku w Minneapolis (IDS Center) w oczy rzuca się ogromna flaga USA i zieleń w budynku. Do uszu dociera jednak szum fontanny i zgiełk maszerujących ludzi.  Szybkie wejście na ruchome schody i skyway’em do drugiego budynku. Korytarzem prosto, w lewo, w lewo, po schodach w dół, w prawo, prosto i na lewo ukazuje się cel podróży. Podchodzę grzecznie do okienka mając nadzieję, że z listu nie można odczytać w jaki sposób „straciłem” mój bilet. Po chwili czekania i jednym telefonie do przełożonego udało mi się dostać nową, pełną kartę (najbardziej opłacalnym sposobem poruszania się jest kupienie 10-przejazdowej karty, dzięki którym jeden przejazd kosztuje $1,85). Podziękowałem, odszedłem od okienka i do głowy przyszła mi myśl, że na moich przygodach zaoszczędziłem $5! Czemu? Pierwszego dnia, nie zdążyłem nawet odbić karty na kasowniku – kierowca wpuścił mnie do autobusu bez tego i dał 24-godzinny bilet. Od tego czasu na 24-godzinnym bilecie udało mi się jeszcze przejechać tego samego dnia z pracy do domu i następnego dnia z domu do pracy. Wszystko układa się w całość: od początku w planie miałem zepsucie kasownika, żeby zaoszczędzić $5!

Znalezienie drugiego punktu nie poszło już tak gładko. Jeszcze kilka dni temu szukałem miejsca, w którym mogę wydrukować kilka stron dokumentów i kiedy udało mi się znaleźć adres – okazało się, że drukarnia od jakiegoś czasu nie istnieje. Wtedy dostałem adres do innej drukarni i to jej dzisiaj szukałem. Najbliższe budynki, które widziałem to Hotel Plaza i wieżowiec US Bank, drukarni zaś ani widu, ani słychu. Nauczony doświadczeniem wchodzę niepewnie do jednego z budynków i kieruję się w stronę skyway’u. Jeden korytarz, drugi korytarz, schody w dół, schody w górę, przejście do innego budynku, kolejny korytarz, zakręt, kolejny skyway. Krążyłem tak dobrych 20 minut. Wiadomo, mężczyźni nie pytają o drogę i przez 20 minut takiej myśli się trzymałem. Po tym czasie dumę musiałem schować w kieszeń i spytałem się pierwszego lepszego przechodnia o adres. Niestety, padło na przyjezdnego, który nie zna kompletnie miasta. No więc kolejny raz wszedłem do tego samego miejsca. Kolejny raz wyszedłem innym wyjściem. Potem jeszcze raz wszedłem do tego samego budynku i znajdując trzecią drogę, której jeszcze nie próbowałem, w końcu mym oczom ukazała się szukana przeze mnie drukarnia! Cieszyłem się tylko przez chwilę, bo drukarnia okazała się typowo wielkoformatowa, a nie skierowana dla turysty chcącego wydrukować sobie kilka dokumentów. Pan w obsłudze grzecznie narysował mi mapę gdzie mam się udać i kolejny raz zacząłem błądzić po mieście. Okazało się, że nowo szukane przeze mnie miejsce znowu znajduje się w IDS Center, ale nie pomyślałbym od razu, że takie rzeczy mogę zrobić w FedEXie, czyli amerykańskim przedsiębiorstwie zajmującym się przewozem przesyłek i logistyką. Koniec końców i tak okazało się, że żaden dokument nie był potrzebny do miejsca, do którego docelowo zmierzałem, ale ten aspekt pomińmy.

Social Security Office zamykali o 16, więc miałem jeszcze niecałe 3h na błąkanie się po Minneapolis. Kierując się na północ Nicolet Mall doszedłem do mostu i Missisipi. Po drodze co chwilę można było spotkać wypożyczalnie rowerów (Minneapolis jest jednym z najbardziej „zroweryzowanych” miast w Stanach). Do tego Cancer Survivor Park – czyli park zwycięzców nad rakiem i prześwietny budynek ING przy Washington Avenue (zdjęcie wzięte z internetu, ze względu na pobliskie remonty). Później bulwarem Missisipi, gdzie w oddali zauważyłem mój niedoszły hotel, w którym miałem żyć spokojnie i szczęśliwie, aż do Portland Avenue. Specjalnie skręciłem w to miejsce, żeby z bliska zobaczyć US Bank Stadium, czyli kolejny budynek w Minneapolis, który zrobił na mnie wrażenie już na samym zdjęciu. Później cały czas prosto, przecinając niezliczoną ilość przecznic udało mi się dojść do celu.

Nie byłbym sobą, gdyby wszystko poszło po mojej myśli - na drzwiach wisiało wielkie „CLOSED”. Dopiero po chwili zorientowałem się, że ludzie obchodzą budynek i tam znikają – tylne wejście nadal było otwarte. Na wejściu rzecz, do której już przywykłem, czyli kontrola i bramki. Później intuicyjnie do jednego z dwóch komputerów, żeby dostać numerek i czekać w kolejce. W poczekalni siedziało około 30 osób, więc wiedziałem, że godzinę na pewno będę miał z głowy. Usłyszałem „Philip!” (nie myląc z Filip; Philip brzmi jakby zamiast F wypuszczało się powietrze z ust i jedynie słychać „ilip”), ale nie zareagowałem. Kolejny raz słyszę „Philip!” tylko, że głośniej. Rozejrzałem się i zobaczyłem Smile, czyli Tajwankę, z którą miałem okazję pracować w niedzielę. Okazało się, że ona swój Social Security Number już ma od jakiegoś czasu, ale przyszła dotrzymać towarzystwa znajomym. Chwilę porozmawialiśmy, a w czasie kiedy wypełniałem formularz plotkowała ze swoją kompanią (gdzie byłem prawie pewny, że mnie obgadują) i po kilkunastu minutach kiedy wszyscy byli gotowi pożegnaliśmy się i wyszła. Łącznie po 20 minutach czekania skierowałem się do okienka, które pokazywało mój numer, zacząłem rozmawiać z urzędnikiem i podałem mu wszystkie dokumenty, których ode mnie wymagał. Czytając wszystkie papiery wyglądał nieco na zdziwionego, po czym dodał, że rzadko spotyka się z osobami, które wypełniają wszystkie dokumenty od początku do końca poprawnie (zasługa polskich urzędów i ich biurokracji!). Po 5 minutach wklepywania informacji i tłumaczenia zasad otrzymania numeru wyszedłem z budynku i stwierdziłem, że trzeba coś zjeść.

Dalej na nogach skierowałem się na E 27th Street, czyli ładnych kilkanaście przecznic na południe. Co tam było? Oczywiście, że McDonald’s. Nie mógłbym odwiedzić Stanów bez odwiedzenia najsłynniejszej amerykańskiej restauracji. I teraz najważniejsza informacja dla wszystkich fanów tej sieci: w Polsce amerykańskie jedzenie smakuje lepiej i restauracje wyglądają znacznie atrakcyjniej. Z rzeczy na plus dla USA to: możliwość dolewki napoju, czyli konkurencja dla KFC i dozownik ketchupu, żeby nie kłócić się za każdym razem z ekspedientką o darmowy ketchup do frytek.  

Na zachód E 27th Street trafiłem na Hennepin Avenue, skąd miałem autobus do domu. Kolejny raz nie wysiadłem tam, gdzie powinienem, a tam gdzie jeszcze nie byłem. I kolejny raz miałem okazję wpatrywać się w najładniejszą część Minneapolis, czyli przedmieścia. Nie ma nic lepszego na koniec dnia niż spacer tą okolicą. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dzień 6

Dzień 2

Dzień 50 - 56