Dzień 2
Uczucie opisujące drugi dzień jest tylko
jedno: przytłoczenie. Zdaję sobie sprawę, że mogłem się spodziewać tego od
początku i prawdopodobnie wszystko jest kwestią czasu, ale mimo wszystko czuję
się po prostu mały i zagubiony.
Pierwszy dzień przetrzymałem jak
najdłużej mogłem i poszedłem spać o 20. Wstałem po 10 godzinach. We znaki powinien
się dawać słynny jet lag, a czułem się dostatecznie wyspany na cały dzień
przygód, o których jeszcze nie wiedziałem.
Na śniadanie jedyna jadalna
rzecz, którą przywiozłem ze sobą do Stanów, czyli muffinka z Amsterdamu. Po nim
miałem jeszcze trochę czasu na zaplanowanie podróży do centrum. Sprawdziłem
najbliższy autobus, od p. Wiesławy dostałem 10-przejazdowy bilet, zrzuciłem
sobie kilka screenów z mapą na komórkę i wyruszyłem przed siebie. Wiedziałem, że
ciężko będzie złapać po drodze jakiekolwiek WiFi, a używanie internetu
posiadając jeszcze polską kartę sim oznaczałoby, że mam za dużo pieniędzy –
dlatego chciałem ubezpieczyć się na wszelki możliwy sposób. Oczywiście, to nie
wystarczyło.
Pierwsza rzecz jaka mnie zaskoczyła
to przystanki autobusowe. W Polsce wydzielone miejsca, odpowiednio od siebie
oddalone, najczęściej z mnóstwem ludzi czekających na konkretną linię. Tutaj
wzdłuż wyznaczonej linii przystanek jest praktycznie na każdym skrzyżowaniu.
Często tylko skromnie zaakcentowany małą, niebiesko-zieloną tabliczką z napisem
„Bus stop”. Autobus nie zatrzymuje się na każdym skrzyżowaniu, bo to byłoby
karkołomne, a tylko wtedy gdy stoją na nim ludzie (najczęściej 1-2 osoby) lub
chce się wysiąść. Po 5 minutach oczekiwania (wiedziałem, że przystanek jest tuż
przy domu, ale chciałem wyjść wcześniej) wsiadłem jako jedyny na moim
przystanku i pokazuję kierowcy mój bilet z zapytaniem, w którym miejscu mogę go
skasować. Kierowca bez jakiegokolwiek zainteresowania pokazał znajdujący się
przy nim kasownik i tam też włożyłem kartę. Dopiero po 3 sekundach dotarło do
niego, że nie chcę kupić biletów i nie trzymam w ręce dolarów, a kartę
10-przejazdową, ale wtedy było już za późno. Karta zablokowała kasownik,
kierowca spojrzał się na mnie wymownie (co również starałem się odwzajemnić),
dostałem do wypełnienia formularz i otrzymałem tymczasowy, 24-godzinny
papierowy bilet. I teraz pytanie: ten bilet należy skasować? Jeśli tak to
gdzie? Znając życie w kasowniku, którego zablokowałem! Cóż, stojąc chwilę i
wpatrując się w ten bilet postanowiłem usiąść, stwierdzając że jeśli będę
musiał skasować ten bilet to kierowca mnie o tym poinformuje. Rozmyślając tak o
całej sytuacji i zapominając, żeby skupić się na drodze zaskoczony zauważyłem, że
wszyscy pasażerowie wysiedli, a na monitorze pojawił się napis „Hennepin Avenue”,
czyli ulica którą miałem jechać. Na pewno musiałem przegapić mój przystanek i
dojechaliśmy do końca trasy! Okazało się, że to był jeden z głównych
przystanków przesiadkowych i pech chciał, że wszyscy pasażerowi wtedy wysiedli
z autobusu. Sprawdziłem, że najbliższy autobus będzie za 20 minut, więc logicznie
rzecz biorąc mogłem na niego poczekać. Stwierdziłem jednak, że nie chcę mieć w
tak krótkim odstępie powodu do zepsucia kolejnego kasownika, tym razem z innym
biletem i przejdę się na nogach. Nie muszę chyba dodawać, jak wyglądała moja
wycieczka nie posiadając ani mapy, ani dostępu do internetu, wiedząc jedynie,
że muszę dojść do 7th Street. Nie ma tego złego: miasto zwiedziłem, obejrzałem
ze wszystkich możliwych perspektyw, a tempo chodzenia mam dość szybkie, więc do
Target Field dotarłem na czas (było otwarte od 11.00 do 13.00).
Cała procedura w Target Field
przebiegła dość sprawnie: milion papierów do podpisania na miejscu i kolejny
milion w domu, 10 minutowy test na narkotyki (przy czym cały czas mam nadzieję,
że holenderskie babeczki nie miały w sobie żadnego magicznego składnika) i
umówienie się na szkolenie następnego dnia.
W planach pozostały mi 2 rzeczy:
obiad na mieście i zakupy do domu. Po chwili chodzenia znalazłem ulicę z dużą
ilością knajpek i wybrałem tą z chińskim jedzeniem. Ze sklepem nie było już tak
łatwo: jedyny, jaki udało mi się znaleźć to convenience store, w którym kupiłem
tylko mini nutellę i sok pomarańczowy.
Do domu dojechałem już z mniejszą
ilością problemów: stojąc i czekając chwilę na przystanku starałem się
podpatrzeć u tych, którzy mieli papierowy bilet, co z nim robią po wejściu do
autobusu. Starałem się zrobić to samo, ale zdziwiłbym się gdyby się udało –
wsadziłem złą stroną.
Po wejściu do domu stwierdziłem,
że ze wstydu nigdzie się już nie ruszę.
Dlaczego więc przytłoczony?
Wszystko jest lub wydaje się zupełnie odmienne niż w Polsce/Europie, a ja
czuję, że (jeszcze) nie pasuję do tego miejsca. Ogromne miasto, gigantyczne
budynki, mieszanina narodowości, inne zwyczaje, odmienna kultura i ja. Potrzebuję jedynie trochę czasu (a przynajmniej mam nadzieję, że potrzebuję).
Jedno jest pewne, jestem zadowolony z mojego wyboru.
Jedno jest pewne, jestem zadowolony z mojego wyboru.
Komentarze
Prześlij komentarz