Dzień 19 + 20
Godzina 8:00 - budzik i mecz. Biało-czerwony szalik naszykowany na sofie i koszulka reprezentacji Polski na Bernardzie. Chwilę później zeszła też zaspana pani Wiesia. Generalnie rzecz ujmując: z nerwów związanych z tym meczem będę żył krócej o kilka miesięcy.
Po meczu do sklepu na większe zakupy. Produktem pierwszej potrzeby były słodycze! Niemiecka biała czekolada z kawałkami ciasteczek, zbożowe batoniki z jagodami, croissanty z czekoladą i paczka Haribo. Dopiero po tym mogłem zabrać się za resztę... Manewrując pomiędzy regałami ogrooomnym wózkiem zbliżałem się do rozmawiającej z kimś Vicky. Podszedłem od tyłu i nie wtrącając się czekałem, aż skończy rozmowę. W tym czasie zostałem przedstawiony Hannie Stankiewicz, czyli kolejnej z Polek, która mieszka w Minneapolis i wiedziała kim jestem. W tym momencie z ich rozmowy dowiedziałem się nawet, że sprawa "Filipa z Polski" została ogłoszona na ambonie i dodatkowo rozesłana wszystkim Polakom w Minneapolis drogą mailową. Z racji tego, że p. Hania to ta z rodzaju "konserwatywnych" i chodzących do kościoła w każdą możliwą okazję - umówiłem się na podwózkę następnego dnia, aby poznać księdza, dzięki któremu znalazłem mieszkanie w Stanach.
Od początku wiedziałem, że dzisiejszy dzień w pracy będzie zgoła inny. Zamiast gry baseballu na stadionie grały drużyny piłki nożnej (Minneapolis vs. Mexico City). Przed meczem postanowiłem pójść do księgowości wyjaśnić sprawię z wypłatą: dostałem drugi czek z nie taką sumą pieniędzy, z jaką powinienem go dostać. Domyśliłem się, że spowodowane to było faktem nieposiadania odcisku palca. Zamiast niego używałem przez jakiś czas "karty obecności", którą na koniec oddałem odpowiedniej osobie. Cóż, nie mogło być inaczej: moja karta została zgubiona i nie ma dowodu na przepracowane godziny na początku mojego pobytu w Stanach. Zrobiłem jeszcze trochę zamieszania, zostałem zapewniony, że wszystko wyjaśni się do końca czerwca i żeby czekać na informację zwrotną.
Znowu inny przydział? Bez nerwów postanowiłem zastosować znaną mi już taktykę, czyli nie iść tam, gdzie powinienem. Sytuacja nieco się skomplikowała, bo drugie i trzecie piętro były całkowicie zamknięte. W takim razie posłusznie musiałem udać się w miejsce, do którego zostałem przydzielony. Upał niesamowity; podejrzewam, że otwierając w ten dzień rozgrzany do czerwoności piekarnik poczułbym przyjemny chłód. Pod numerem 102 widniał napis: "Hot pretzel bites", który nie kojarzył mi się kompletnie z niczym, a tam: dwie (ładne) Tajwanki. Na moje nieszczęście tego dnia jedna z nich została pierwszy raz przydzielona jako manager i kompletnie nie wiedziała, co ma robić, a już tym bardziej co my mamy robić. Po kilkunastu minutach przyszły 2 osoby, żeby wytłumaczyć odpowiednio zadania managera i zadania pracowników. Wszystko było już mniej więcej jasne, precle=mini pączki okazały się niesamowicie dobre (szczególnie z cynamonem, gorącą czekoladą, musem truskawkowym i bitą śmietaną). Stwierdziłem, że nie będzie tak źle - dobry zespół, dobre stanowisko, mało ludzi. Ale nie... Godzina pracy i nakaz zmiany stanowiska: "Potrzebujemy Cię na kuchni! Kolejki osiągają po 20 osób do jednej kasy, personel nie wyrabia normy, musisz im pomóc!". 5 minut tłumaczenia co mam robić, 2 minuty roboty i reszta czasu krzątania się po kuchni nie mając nic do roboty - smażenia mięsa nie przyspieszę. Po 15 minutach nicnierobienia podszedłem do managera z prośbą o zmianę stanowiska: "OK, brakuje nam runnerów!". I od nowa: zapoznawanie się z menu, bieganie po pomieszczeniu, uzupełnianie zapasów. Na chwilę nawet przejąłem inicjatywę managera, który musiał wejść na kasę. Zaczęły się rządy Filipa: przynieś to, zrób tamto, poczekaj 5 minut, przeproś za. Tłumy czekające, żeby dowiedzieć się na początku kolejki o niedziałającej maszynie do lodów? Flamaster, kartka, taśma klejącą i gotowe: 3 informacyjne tabliczki z przeprosinami, które oszczędzą czas kupie ludzi. W momencie, kiedy kolejka zeszła do zera wyszedłem na przerwę biorąc za darmo cheesburgera i nie mówiąc o tym nikomu. Podczas sprzątania wyszedłem z dotychczasowego miejsca i wróciłem pomóc dziewczynom na preclach. Po tym dniu i przepracowaniu miliona stanowisk i pozycji doświadczenie skoczyło mi o kilka stopni.
_______________________________
Równo o 11:00 podjechał samochód, a w nim cała rodzina: Hanna, Andrzej i Krzysztof Stankiewiczowie, którzy mieszkają tylko 2 przecznice dalej na południe. Rzecz, do której po czasie zdążyłem już przywyknąć, czyli gadka-szmatka: jak podobają mi się Stany, co studiuję, co chcę robić w przyszłości, na ile przyleciałem, itd.
Wysiadając z samochodu zdążyłem dowiedzieć się, że akurat dzisiaj ks. Stanisław wyjechał do Seattle i nie będzie go na mszy. Rychło w czas... Wchodząc do kościoła pierwsze co, to rzuciła się w oczy różnica pomiędzy wielkością budynku, a ilością ludzi (maksymalnie 30-40 osób). Idąc dalej wgłąb zorientowałem się, że z naszej 4 osobowej ekipy pozostał tylko pan Andrzej. Rozpoczęcie mszy, procesja amerykańskiego księdza w akompaniamencie p. Hani i Krzyśka przebranych w komże. Na tak komicznie wyglądającej mszy jeszcze nie byłem: kilka zdań po polsku, reszta po angielsku. Ksiądz po angielsku, wierni po polsku. Jedni jedno, drudzy drugie... Po kilkunastu minutach nawet p. Andrzej postanowił gdzieś pójść i poczułem się dość niezręcznie. Byłem przekonany, że za chwilę jeszcze mnie wciągną w jakieś przedstawienie. Wrócił po chwili z tacką. Wyciągam dolara w gotowości, ale widzę, że ludzie przede mną do koszyka wsadzają biało-pomarańczowe koperty, a nie tak jak myślałem pieniądze. Myślę sobie: "Jezus, Maria, może to jakieś wypominki?!". Dolara schowałem do kieszeni i udawałem, że nie wiem co się dzieję. Prawie koniec mszy, prawie wychodzimy z kościoła i kolejna tacka. I znowu musiałem udać przygłupa zastanawiając się: "Po co im dwie tacki?! Która była na wypominki, a które na hajs?!". Znowu nic nie dałem.
Przed kościołem zebrały się wszystkie osoby i dyskutowały o czym tylko mogły: wyjeździe do Polski, wakacjach, rodzinie, chorobach... W tym czasie zostałem przedstawiony praktycznie każdemu, komu tylko mogłem być przedstawiony, z czego większość po usłyszeniu mojego imienia wiedziała, że to ja jestem TYM Filipem. Cóż, sława tutaj nie opuszcza mnie na krok.
Po pół godziny stania w pełnym słońcu wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy w stronę domu. Nie wysadzili mnie jednak tam, gdzie powinni, a zamiast tego zaprosili na BBQ. Przechodzimy na tył domu w kierunku tarasu. Jedno piwo* (Corona z obowiązkową limonką), jedna sałatka, druga sałatka, chipsy, krakersy, grzanki, hummus, trzecia sałatka, drugie piwo, margarita, trzecie piwo, chorizo z grilla, kiełbasa z grilla, bułki z grilla, grillowana cukinia, czerwone wino i pijany, z pomocą grzejącego wprost na mnie słońca, Filip.
*większość piw ma pojemność 12 oz., czyli ok. 350 ml
Jak wygląda pijany Filip? :D
OdpowiedzUsuń