Dzień 8
Lazy day. Dużo planów, mało motywacji. Dzisiejszy dzień miał wyglądać następująco: budzę się piękny i wypoczęty, jem zdrowe i pożywne śniadanie, żeby na końcu wyruszyć do Downtown. Tam idę wydrukować kilka potrzebnych dokumentów, odebrać „zagubiony” pierwszego dnia bilet i wyrobić sobie niezbędny do wszystkich możliwych czynności w USA Social Security Number. Do tego wszystkiego świeci słońce, więc mogę zrobić w końcu porządne zdjęcia aparatem jak na rasowego turystę przystało. Następnie wracam z powrotem do domu, gotuję obiad i wszyscy są szczęśliwi. Wszystko to w teorii, bo cały misterny plan popsuła deszczowa pogoda.
Jeden punkt na pewno udało mi się
spełnić: wstałem piękny i wypoczęty. Po szybkim spojrzeniu przez okno motywacja
siadła do 0. Z tego powodu obdzwoniłem wszystkie osoby, które przyszły mi na
myśl w Polsce i 2 godziny zleciały ot tak. Jedyne, do czego jeszcze się
zmusiłem to posprzątanie pokoju i kuchni. W planach dalej pozostało
przygotowanie obiadu, ale do przyjazdu domowników było jeszcze daleko. Jeden odcinek serialu i połowa filmu
rozwiązały problem.
Pomysł na obiad miałem już z
grubsza przemyślany: szparagi zawijane boczkiem i piersią z kurczaka. P.
Wiesława uczulona jest na nabiał, więc i pole do popisu jest znacznie
ograniczone – trzeba myśleć o daniach nieuwzględniających: mleka, jogurtu,
śmietany, jajek i sera. Co prawda, znikomych ilościach wszystko jest
dopuszczalne, ale trzeba uważać. Teoretycznie mój pomysł uwzględniał kilka
łyżek śmietany, ale starałem się go zmodyfikować na tyle, żeby było jej jak
najmniej. W zasadzie to obiad z góry skazany był na modyfikację, ze względu na
brak dostępności niektórych produktów w Stanach (lub przynajmniej w okolicznych
sklepach). Chodzi mi np. o śmietanę 30%, której podobno się tutaj nie dostanie –
zamiennikiem jest produkt z pogranicza masła, serka do smarowania i śmietany
zawierający 4% tłuszczu. Nie mnie oceniać jak wyszedł obiad, ale podobno
wszystkim smakował.
Na początku ciężko odnaleźć się Polakowi
w sytuacji, kiedy pozbawiony jest polskich/europejskich produktów i musi korzystać
tylko z tych amerykańskich. Ogromne 4
litrowe soki i baniaki mleka zamiast malutkich (jak na te standardy) 1 lub 2
litrowych kartoników, żadnych (w większości) znanych z Polski marek, rzeczy,
które do Polski jeszcze(?) nie dotarły: olej w spray’u, gotowe ciasto w tubie, przeróżne
wariacje dań w proszku. Nawet znalazłem klapkę na muchy z doczepionym do niej
plastikowym kwiatkiem dla poszukujących estetyki w każdym detalu! Klient w
Stanach na pewno ma większe pole do popisu względem oferowanego przez sklepy
asortymentu. Mimo wszystko znajdzie się kilka pozycji, których oferta w Polsce/Europie
może wydawać się bogatsza. Najbardziej rzuciło mi się to w oczy na przykładzie
herbaty, którą udało mi się znaleźć z wielkim trudem.
Jest jeszcze jedna rzecz, do
której nie mogę się przyzwyczaić – zmieniony system metryczny. W gruncie rzeczy
wszystko, co jest możliwe do zmierzenia, Amerykanie (i nie tylko) mierzą we
własnych jednostkach: długość w calach i stopach, masę w funtach, odległość w
milach, objętość w galonach, temperaturę w Farenheitach. Nawet dzisiaj zastanawiałem się, czemu
ustawiony na 200 stopni piekarnik tak słabo grzeje. Cóż, znaczną różnicą
okazało się 200 stopni Celsjusza a 200 stopni Farenheita.
Komentarze
Prześlij komentarz