Dzień 5
Siedząc w autobusie do pracy,
rozmyślając czy dzisiejszy dzień należeć będzie do tych lepszych czy gorszych
przez myśl przeszła mi jedna rzecz: o ile mniej stresu i zmartwień w tej chwili
mam dzięki Korsakom. Co w przypadku, gdyby nikt z Polaków mieszkających w
Minneapolis nie odezwał się na czas, a ja byłbym teraz w tej samej sytuacji, siedząc
w autobusie do pracy zastanawiając się jak mogę znaleźć mieszkanie dla siebie zamiast tymczasowego
hotelu. Tak, ta myśl jest strasznie pokrzepiająca na duchu w obliczu wszystkich
dotychczasowych zmartwień.
Przedmieścia ukryte są w lesie.
Słowo daję. Staram się rozmawiać z ludźmi jak najwięcej i gdy tylko pada
pytanie jak bardzo podoba mi się miasto mam już naszykowaną i wyuczoną
odpowiedź: Downtown robi wrażenie, jest masywne, okazałe, nieco przytłaczające
a skyway'ie są świetnym pomysłem. Mimo wszystko to przedmieście jest miejscem,
które podoba mi się najbardziej. Małe, kolorowe domy, ogromne drzewa, równo
przystrzyżona trawa, brak wszystko zasłaniających ogrodzeń, niebieskie i
zielone jeziora. Wczoraj nawet udało mi się dostrzec dzieciaki sprzedające
lemoniadę przy swoim domu! Tych widoków jak na razie nic nie jest w stanie
pobić.
Nieco pewnie wchodząc do pracy
stanąłem w kolejce i grzecznie czekałem na moja kolej. Zdziwiłbym się, gdybym
stał tam krócej niż 45 minut. Dziś zamiast numeru 305 zapisanego na kartce,
dostałem niewiadome 133. Od razu po wejściu zastosowałem taktykę "na
głąba": nie umiem angielskiego, nie znam się na pieniądzach, wczoraj
pracowałem jako runner. Niech i tak będzie: zostałem runnerem w boxie ze
wszystkim co można było usmażyć na oleju. Tyle że, dzisiejsze stanowisko
runnera okazało się o wiele trudniejsze niż wczoraj: do każdego dania
serwowanego z kuchni trzeba było dorzucić odpowiedni sos, na odpowiednim
talerzyku, nie wspominając o tym żeby wiedzieć co aktualnie trzyma się w ręce.
W sumie to do tej pory nie nauczyłem się tych nazw i nawet ich nie przytoczę.
Kolejny raz miałem dość i zażądałem przeniesienia na kuchnie, co wydawało się
równie głupim pomysłem jak pozostanie na pierwotnie otrzymanym stanowisku (37
stopni na dworze + stanie przy 3 rozgrzanych frytkownicach). Pocieszające w tym
wszystkim było jednak to, że nic nie mogło mnie zaskoczyć, kiedy już zostało mi
wytłumaczone (łaskawie) moje zadanie. Na kuchni pracowałem praktycznie z samymi
czarnymi, których za cholerę nie mogłem zrozumieć i odwrotnie. Ja mówię, oni
przytakują. Oni mówią, ja przytakuję. Podejrzewam, ze mało było chwil kiedy 2
strony rozumiały się nawzajem. Przynajmniej trafiłem na tych pomocnych, ale
dodatkowo z odrobiną ADHD. Czas w tym skwarze dłuży się niemiłosiernie: po 6h
pracy czuje się jakbym wyszedł z 12-godzinnej zmiany. Nie wiem czy oczy kleją
mi się ze zmęczenia czy od ilości oleju jaki parował mi na twarz.
Od razu zaznaczam, ze w żadnym
wypadku nie jestem uprzedzony do jakiejkolwiek rasy czy orientacji, ale w
Minneapolis (prawdopodobnie jak w całych Stanach) można zauważyć lekką
dyskryminacje i marginalizowanie czarnych. W oczy rzuca się trzymanie tych
samych ras, rzadko widać „pomieszane” towarzystwo. Dlaczego mówię, żeby nie odczuwać tego co
piszę jako oznaka rasizmu? Istnieje różnica pomiędzy obiektywnym spojrzeniem, a
posiadanymi poglądami. To co opisuję jest w 100% obiektywne, bez narzucenia
żadnych dodatkowych opinii. Czekając wczoraj na autobus podszedł do mnie
dzieciak z pytaniem czy piję. Nie wyglądał, żeby miał przepisowe w Stanach 21
lat, więc zapewne chciał, żebym kupił mu alkohol – odmówiłem. Jeszcze
wcześniej, bo drugiego mojego pobytu inny chciał pieniądze - odmówiłem. Jednak
najbardziej rzucająca się sytuacja miała miejsce w autobusie, kiedy weszła 6
osoba grupka czarnych z niemiłosiernie płaczącym dzieckiem. Jedyne co słyszałem
(mimo, że pogłoszonej praktycznie do końca muzyki w słuchawka) to dudniący z
komórki hiphop, matkę krzyczącą „Shut up!” / „… you spoiled little bitch” i
śmiejących się pozostałych członków ekipy. Tak jak pisałem, nie jestem i nie
chcę wyjść na uprzedzonego w stosunku do kogokolwiek, ale mogę zrozumieć
niektóre obawy ludzi lub fundamenty niektórych stereotypów. Nikt nie mówi, że
biali tacy być nie mogą. Oczywiście, że mogą: wczoraj w nocy jechałem z
naćpanym facetem, który bił się ze swoim odbiciem w szybie, ale rzucają się w
oczy o wiele mniej.
Jeśli mowa o ludziach: nigdy
wcześniej nie spotkałem się z takim przekrojem osobowości i charakterów jak
tutaj: szczupli/niesamowicie grubi, schludnie ubrani/brudni na każdym możliwym
skrawku ciała, Afroamerykanie/Azjaci/Arabowie/Amerykanie/Europejczycy,
poukładani biznesmeni/mamroczący pod nosem bezdomni, bogaci/biedni. Przykłady?
Czarna kobieta z dzieckiem, z wylewającym się z każdego skrawka ciała tłuszczem
w obcisłych spodenkach i samym staniku paradująca przez miasto. Biała starsza
pani ubrana we wszystko co ma na sobie nadrukowane kwiaty, z podciągniętymi pod
kolana dziurawymi skarpetkami i uśmiechem na ustach w sklepie. Babcia z
wnuczkiem wchodząca do autobusu w czasie, w którym weszłoby 10 osób, ze względu
na problemy z poruszaniem się (na oko ważyła około 200kg). Pijany chłopak
przechodzący przez środek 6 pasmowej ulicy zatrzymujący po drodze wszystkie
samochody. Już w przeciągu 5 dni zdążyłem zauważyć jak kolorowa(?) potrafi być
Ameryka.
PS. Dostałem pierwszy list w Stanach! Niestety, znam nadawcę: MetroTransit z prośbą o odebranie karty, która pierwszego dnia zablokowała kasownik.
Komentarze
Prześlij komentarz