Dzień 15
Złożyło się idealnie: do pracy na drugą zmianę, a mecz Polaków o 11:00. Zrobiłem śniadanie, włączyłem telewizor i byłem gotowy na przesiedzenie w jednym miejscu półtorej godziny. Wyszło na to, że nie tylko ja chciałem skorzystać z sofy - po 10 minutach przyszedł kot i uwalił się wprost na moim brzuchu. Lini się niesamowicie, ale wiedziałem, że nie będę miał wyboru: albo miauczenie przy telewizorze, albo spokojne leżenie przy (na) mnie. Jeszcze w trakcie meczu zadzwonił dzwonek do drzwi. Ściszyłem telewizor i udałem, że nikogo nie ma w domu - nie czuję się komfortowo otwierając gościom drzwi do nie-mojego domu. To tylko listonosz, który przyniósł jak co dzień górę listów, w tym jeden do mnie - Social Security Number. Od tego momentu jestem oficjalnym emigrantem.
40 minut stania w kolejce, produktywności jak na razie zero a do kieszeni wpada $6. Taki cykliczny rytuał wydawania numerków przed pracą dla tłumu niebieskich ludzików. Na końcu tego tłumu, tuż przy okienku, w którym znają już moje nazwisko, dostałem przydział "122". Wychodzi na to, że satysfakcja z pracowania w jednym miejscu była tylko tymczasowa. Mimo wszystko postanowiłem użyć raz jeszcze "street smartu" i zamiast pójść do miejsca, do którego powinienem, poszedłem do Kim. Zapytałem na spokojnie czy wie o jakichkolwiek zmianach w personelu i okazało się, że była tak samo zaskoczona jak ja. Po kryjomu kiwnęła głową, żebym wchodził do nich i nie przejmował się niczym. Wiedziałem, że to nie ona decyduje o kadrach, ale miała przygotowany już cały plan: nie spojrzałem na nowy numer i z rozpędu poszedłem do nich, a ona jest na tyle zadowolona z mojej pracy, że stanie po mojej stronie. Do niczego takiego nie doszło, więc na "spokojnie" pracowałem sobie po staremu.
Spokojnie tylko w teorii z dwóch powodów: nowe i denerwujące osoby oraz "Happy Tuesday", czyli promocja na wybrane posiłki. Zaczynając od starszej Meksykanki, która wygrała w konkursie na najbardziej przemądrzałą osobę. Czegokolwiek się nie dotknęło i tak było źle. Cokolwiek ułożyłem i przyniosłem ona wzięła dla siebie. Podczas każdego meczu na samym początku puszczany jest hymn Stanów, co jest równoznaczne z zaprzestaniem jakichkolwiek czynności. Przez 2 tygodnie funkcjonowało to tak jak należy, jednak ona nie czuję się Amerykanką i zdążyła wyzwać kilka osób, że stoją w miejscu i nic nie robią. Podobno oberwało się nawet Smile za jej "nieamerykański" akcent, którego nie rozumie i nie będzie z nią rozmawiać. Drugi fakt, który powodował nerwową atmosferą, to cykliczne obniżenie cen posiłków. Praktycznie przez 90% czasu utrzymywała się jednakowa kolejka osób do kas (ok. 20-30 osób). Kiedy skomentowałem po cichu, że chyba kogoś dzisiaj zabiję, Kim i reszta kuchni roześmiała się i skwitowały, że poznałem się na tym miejscu niesamowicie szybko. Po tym czasie dostałem pozwolenie na wyjście na przerwę, a Kim po kryjomu do kieszeni wcisnęła mi zmiętolone papierki. Nie do końca jeszcze wiedziałem co to jest i dopiero na zapleczu, kiedy nikt nie patrzył okazało się, że dała mi $12 na lunch*.
*Każdemu pracownikowi przysługuje 1 kupon o wartości $6 do wykorzystania w przeciągu 2 dni na lunch w Target Field. Jak się okazało, Kim kilka chwil wcześniej wyciągnęła 2 takie vouchery z kasy i wsadziła mi do kieszeni.
*Każdemu pracownikowi przysługuje 1 kupon o wartości $6 do wykorzystania w przeciągu 2 dni na lunch w Target Field. Jak się okazało, Kim kilka chwil wcześniej wyciągnęła 2 takie vouchery z kasy i wsadziła mi do kieszeni.
Linieje, Filipie :P
OdpowiedzUsuń