Dzień 6
Szczęśliwie, że (moja)
podświadomość potrafi działać 24 godziny na dobę. Obudziłem się dosyć wcześnie
z wewnętrzna rozterką czy aby na pewno kładąc się spać ustawiłem sobie budzik
do pracy - okazało się, że nie. Na szczęście do wyjścia miałem jeszcze sporo
czasu, wiec zdążyłem nadrobić zaległe Polsko-Amerykańskie stosunki. Ba!
Zdążyłem nawet zjeść zdrowe śniadanie i dokończyć nieskończony projekt
wizytówek i logo.
Niesamowitym jest fakt, ze w
Stanach MOŻNA się zdrowo odżywiać. W zasadzie odżywianie wychodzi mi tu lepiej
niż w Polsce. Porównując do ociekających tłuszczem hamburgerów, klusek
serowych, frytek, litrów pepsi i do tego wszystkiego słoika majonezu, czyli
rzeczy które na co dzień sprzedają się w Target Field to jestem polsko-amerykańską
wersją Anny Lewandowskiej. Co najciekawsze, z dotychczas zjedzonych tutaj dań,
najbardziej smakowała mi zwyczajna rukola polana gotowym dressingiem. Fakt, znając życie dressing mógł nie należeć
do super naturalnych, ale wciąż był nieziemsko dobry (póki co, jest pierwszą
rzeczą która chcę przywieźć do Polski).
Dzisiejsza pogoda była o wiele
przyjemniejsza od wczorajszej: zamiast 36, 26 stopni a po wilgoci, nie było ani
śladu - tylko wiatr. Oczywiście to nie są dane z godzin południowych czy
popołudniowych, a z godziny 9.30 kiedy wychodziłem na autobus. Przez to
wszystko prawie zapomniałem, że dzisiaj jest niedziela. Wszystkie dni zlewają
się w jedno i chociaż zobaczyłem pewnie nadal bardzo mało to wydaje mi się,
jakbym siedział tu już jakiś czas. Jeszcze tydzień a z takim przekonaniem
będę mógł oprowadzać wycieczki po Minneapolis!
Wysiadka. Spacer. Target Field. Wejście pracownicze. Bramka. Ochrona. Kolejka. 40 minut czekania. Numer 232. Hurray, trzeci dzień w pracy i trzecie, inne stanowisko. Kolejny raz iście amerykańskie: hotdogi i hamburgery. Kolejny raz inne managerki – dwie, przeogromne czarne kobiety. Tym razem „ekipa” należała do tych anemiczno-leniwych. Taktyka „na głąba”? Zastosowana. Znów zaczynam dzień jako runner, z tą różnicą, że pierwszy raz od początku do końca stałem na jednej pozycji. I dopiero dzisiaj, po 3 dniach braku nadziei stwierdziłem, że ta praca nie jest nawet ciut wymagająca. W menu: hamburger wołowy z frytkami, hamburger drobiowy z frytkami, frytki, polędwiczki z frytkami, hotdogi i bratwurst. I tyle: podaj, przynieś, poproś, podziękuj. I chyba pierwszy raz spotkałem się z sytuacją, w której to Azjata (w tym przypadku Azjatka) mówiła o wiele lepiej po angielsku niż ja. Nie to, żebym czuł się wsobnie w angielskim albo od razu uważał się za lingwistę, ale do dzisiaj nie spotkałem jeszcze Azjaty, który opanował angielski powyżej poziomu A2. Dobrze mi się z nią rozmawiało, wytłumaczyło mi wszystko co i jak (pomijając fakt, że powinna zrobić to jedna z dwóch managerek, które w tym czasie siedziały wpatrzone w telefon), a nawet próbowała mnie nauczyć kilku słów po tajsku. Pracowało mi się dzisiaj niesłychanie dobrze, ale co z tego, skoro w czwartek i tak zostanę przeniesiony na inne stanowisko. Co więcej, jak na złość dzisiaj wypuścili nas po 5 godzinach (w zasadzie to po: 40 minutach stania w kolejce, 4 godzinach pracy i 40 minutach udawania, że sprząta się swoje stanowisko, żeby nabić jak najwięcej godzin).
Komentarze
Prześlij komentarz