Dzień 0 + 1
Nie wiem czy można było być bardziej
pozbawionym jakichkolwiek uczuć niż wtedy, kiedy zbliżał się termin mojego
wylotu. Taktyka okazała się skuteczna, ale nie jestem przekonany czy
odpowiednia: z jednej strony brak stresu, z drugiej brak ekscytacji.
Przed wylotem postanowiłem nie iść spać. Nie spałem nie dlatego, że nie mogłem zasnąć, a dlatego, że wydało mi się to sensowniejszym rozwiązaniem. Do Krakowa wyruszyliśmy przed 2.00, ponieważ 4.40 musiałem być najpóźniej na lotnisku - samolot do Amsterdamu startował o 6.40. Oczywiście, czułem się (co w zasadzie nie odbiega daleko od prawdy) jakbym pierwszy raz był na lotnisku i gdziekolwiek leciał - nie miałem pojęcia co zrobić i jak się zachować. Na dodatek, ze względu na remont, przechodziłem z jednego budynku do drugiego i z powrotem rozglądając się na zachowanie ludzi.
Pierwsze co znalazłem to tablicę odlotów/przylotów, a tam numer lotu – jeszcze bez podanej informacji, w którym miejscu dokonywana jest odprawa. Dopiero po kilkunastu minutach udałem się za tłumem zostawić główny bagaż. Rzecz jasna, nie miałem pojęcia który dokument jest potrzebny przy konkretnym stanowisku, dlatego miałem przy sobie cały plik papierów: paszport, DS-2019, boarding pass, wydrukowany e-ticket, potwierdzenie rezerwacji lotu, healthID, nawet job offer. Wiedziałem, że kolejnym etapem jest przejście do innego budynku i wejście do strefy bezcłowej, ale wiedziałem też, że mam trochę czasu, więc usiadłem sobie z rodzicami na wolnych miejscach i czekałem. Dopiero wtedy, kiedy przeszedł czas na pożegnanie pierwsze oznaki odczuwania jakichkolwiek emocji wróciły, ale dalej w nierealnym, bardzo małym stopniu. Po kolei: kontrola bagażu podręcznego, szybkie zakupy na bezcłówce i po chwili oczekiwania wejście do samolotu. Wchodząc na pokład raz jeszcze rzuciłem okiem na lotnisko i błękitny samolot KLMu, wiedząc że z Polską przywitam się dopiero za kilka miesięcy. Chyba nie muszę dodawać, że bardziej niż pewnym było posiadanie małego dziecka jako sąsiada podróży. Na szczęście miałem przy sobie rzecz bez której nie ruszam się gdziekolwiek (słuchawki) i dostęp do okna, więc pierwszy lot (1h 40min) minął w miarę szybko. Jeszcze z pierwszego samolotu zdążyłem zauważyć różnicę pomiędzy wielkością, jak się okazało, malutkiego samolotu w którym aktualnie się znajdowałem, a samolotu, którym przypuszczałem że polecę.
Czas na pierwszą przesiadkę. Pierwsza bramka: sprawdzanie paszportu i szybkie zdjęcie do komputera. Druga bramka, bardziej skrupulatna: rozmowa na temat przywiezionych rzeczy i podanie podstawowych informacji. Trzecia powinna być już tylko formalnością przy wchodzeniu do samolotu. Powinna… Komputer jednak „wylosował mnie” do kontroli osobistej. Usłyszałem tylko „Oh! Lucky you!”. Wypchany po brzegi bagaż z kupionymi jeszcze 5 minut wcześniej babeczkami wylądował na stole do przeznaczonym do rewizji, a ja, od góry do dołu, zostałem wysmarowany dziwną substancją - na szczęście trzy worki narkotyków miałem schowane w bagażu głównym, więc niczego u mnie nie znaleźli. Wchodząc na pokład samolotu (Airbus A330) byłem święcie przekonany, że wybierałem miejsce przy oknie. Życie kolejny raz zweryfikowało moje plany i zostałem posadzony w samym środku środkowego rzędu. I ta świadomość, siedząc już na spokojnie na swoim miejscu po środku dwóch, średnich rozmiarów kobiet "9h w jednej, niezmienionej pozycji". Oczywiście, Delta Air Lines praktycznie stanęło na głowie, żeby podróż przebiegła jak najprzyjemniej, czym byłem mile zaskoczony: koc, poduszka, opaska na oczy do spania, słuchawki i centrum rozrywki z dobrymi (i tymi mniej znanymi) filmami/serialami. Dodatkowo, praktycznie co 20-30 minut kursujące stewardessy z napojami (wino, woda, kawa, herbata, soda), przekąskami (precle, orzeszki, ciastka), obiadem (kurczak w sosie kokosowym, sałatka, ryż) i podwieczorkiem (panini z serem i salami, a do tego lody czekoladowe). W przeciągu tych dziewięciu godzin podróży zdążyłem obejrzeć Cloverfield Lane 10, najnowszy odcinek GoT, stary odcinek GoT, ¾ Kung Fu Panda 3 i połowę Deadpoola. W międzyczasie (który i tak niesamowicie się dłużył, spoglądając co chwilę na znajdujący się na mapie samolot) udało mi się jeszcze dokończyć wizualizację domu i porozmawiać (jeśli tak to można nazwać) z Turczynką siedzącą obok mnie. Ach! I oczywiście prawie zapomniałbym o rocznym/dwuletnim dziecku, siedzącym kilka siedzeń przede mną, któremu baaardzo nie podobała się podróż samolotem.
O 12:30 lokalnego czasu, po ponad 9 godzinach podróży, wylądowaliśmy na lotnisku w Minneapolis. Od momentu wejścia na lotnisko do momentu wyjścia wszystkie urządzenia elektroniczny musiały zostać wyłączone. To jeszcze bardziej spowodowało fakt, że stojąc w ponad 100 osobowej/ponad godzinnej kolejce do 2 czynnych bramek czas dłużył się niemiłosiernie. Po wiekach oczekiwania, pozostawieniu odcisków palców i powitaniu w Stanach odebrałem bagaż i w końcu mogłem uznać koniec mojej podróży. Usiadłem na ławce, włączyłem telefon, połączyłem się z WiFi i zadzwoniłem do mamy. Dopiero wtedy, kiedy zaczął mi drżeć głos, poczułem, jak dużą emocjonalną blokadę nałożyłem na siebie i jak bardzo powoli ona zanika. Zadzwoniłem również do Bernarda (Polaka, który będzie mnie gościć u siebie przez najbliższe miesiące) i okazało się, że właśnie czeka na mnie na lotnisku. Jeśli będę pamiętał, to opiszę kiedyś jak wiele problemów sprawił mi ten wyjazd, szczególnie jeśli chodzi o zakwaterowanie, ale na każdym miejscu muszę i chcę zaznaczać, jak jestem niesamowicie pod wielkim wrażeniem pomocy i zaangażowania Polaków mieszkających w Stanach. Nie inaczej jest z Bernardem i Wiesławą, którzy wywarli na mnie nieziemsko-pozytywne wrażenie. Rozmawiając cały czas po drodze, dojechaliśmy do ich domu, gdzie czekało mnie kolejne zaskoczenie: przytulność mieszkania i przygotowane dla mnie miejsce. Własny pokój, do którego dochodzi się przez „common room” na dole, a na dodatek również praktycznie własna łazienka na górze. Częściowo wypakowany, dalej zszokowany, postanowiłem przejść się po okolicy. I dopiero wtedy(!) dotarło do mnie, że jestem na drugim końcu świata. Kolorowe domki bez ogrodzeń, masywne samochody, zieleń wypełniająca możliwie każdy skrawek terenu. I chodziłem tak chyba ponad 30 minut i gdyby nie zmęczenie, mógłbym o wiele dłużej. Po wejściu do domu poznałem się z Wiesławą, która okazało się (co wcale mnie nie zaskoczyło) bardzo ciepłą i miłą kobietą. Siedzieliśmy dłuższą chwilę wszyscy razem w kuchni, rozmawialiśmy i śmialiśmy się. Dowiedziałem się, że mają już dla mnie przygotowany klucz do mieszkania, kupioną kartę autobusową na 10 przejazdów, wymyślony plan jak mogę tanio zdobyć kartę SIM i kilka pomysłów na znalezienie dodatkowej pracy. Już po pierwszym dniu wiem, że ta rodzina nie przestanie mnie zaskakiwać!
Przed wylotem postanowiłem nie iść spać. Nie spałem nie dlatego, że nie mogłem zasnąć, a dlatego, że wydało mi się to sensowniejszym rozwiązaniem. Do Krakowa wyruszyliśmy przed 2.00, ponieważ 4.40 musiałem być najpóźniej na lotnisku - samolot do Amsterdamu startował o 6.40. Oczywiście, czułem się (co w zasadzie nie odbiega daleko od prawdy) jakbym pierwszy raz był na lotnisku i gdziekolwiek leciał - nie miałem pojęcia co zrobić i jak się zachować. Na dodatek, ze względu na remont, przechodziłem z jednego budynku do drugiego i z powrotem rozglądając się na zachowanie ludzi.
Pierwsze co znalazłem to tablicę odlotów/przylotów, a tam numer lotu – jeszcze bez podanej informacji, w którym miejscu dokonywana jest odprawa. Dopiero po kilkunastu minutach udałem się za tłumem zostawić główny bagaż. Rzecz jasna, nie miałem pojęcia który dokument jest potrzebny przy konkretnym stanowisku, dlatego miałem przy sobie cały plik papierów: paszport, DS-2019, boarding pass, wydrukowany e-ticket, potwierdzenie rezerwacji lotu, healthID, nawet job offer. Wiedziałem, że kolejnym etapem jest przejście do innego budynku i wejście do strefy bezcłowej, ale wiedziałem też, że mam trochę czasu, więc usiadłem sobie z rodzicami na wolnych miejscach i czekałem. Dopiero wtedy, kiedy przeszedł czas na pożegnanie pierwsze oznaki odczuwania jakichkolwiek emocji wróciły, ale dalej w nierealnym, bardzo małym stopniu. Po kolei: kontrola bagażu podręcznego, szybkie zakupy na bezcłówce i po chwili oczekiwania wejście do samolotu. Wchodząc na pokład raz jeszcze rzuciłem okiem na lotnisko i błękitny samolot KLMu, wiedząc że z Polską przywitam się dopiero za kilka miesięcy. Chyba nie muszę dodawać, że bardziej niż pewnym było posiadanie małego dziecka jako sąsiada podróży. Na szczęście miałem przy sobie rzecz bez której nie ruszam się gdziekolwiek (słuchawki) i dostęp do okna, więc pierwszy lot (1h 40min) minął w miarę szybko. Jeszcze z pierwszego samolotu zdążyłem zauważyć różnicę pomiędzy wielkością, jak się okazało, malutkiego samolotu w którym aktualnie się znajdowałem, a samolotu, którym przypuszczałem że polecę.
Czas na pierwszą przesiadkę. Pierwsza bramka: sprawdzanie paszportu i szybkie zdjęcie do komputera. Druga bramka, bardziej skrupulatna: rozmowa na temat przywiezionych rzeczy i podanie podstawowych informacji. Trzecia powinna być już tylko formalnością przy wchodzeniu do samolotu. Powinna… Komputer jednak „wylosował mnie” do kontroli osobistej. Usłyszałem tylko „Oh! Lucky you!”. Wypchany po brzegi bagaż z kupionymi jeszcze 5 minut wcześniej babeczkami wylądował na stole do przeznaczonym do rewizji, a ja, od góry do dołu, zostałem wysmarowany dziwną substancją - na szczęście trzy worki narkotyków miałem schowane w bagażu głównym, więc niczego u mnie nie znaleźli. Wchodząc na pokład samolotu (Airbus A330) byłem święcie przekonany, że wybierałem miejsce przy oknie. Życie kolejny raz zweryfikowało moje plany i zostałem posadzony w samym środku środkowego rzędu. I ta świadomość, siedząc już na spokojnie na swoim miejscu po środku dwóch, średnich rozmiarów kobiet "9h w jednej, niezmienionej pozycji". Oczywiście, Delta Air Lines praktycznie stanęło na głowie, żeby podróż przebiegła jak najprzyjemniej, czym byłem mile zaskoczony: koc, poduszka, opaska na oczy do spania, słuchawki i centrum rozrywki z dobrymi (i tymi mniej znanymi) filmami/serialami. Dodatkowo, praktycznie co 20-30 minut kursujące stewardessy z napojami (wino, woda, kawa, herbata, soda), przekąskami (precle, orzeszki, ciastka), obiadem (kurczak w sosie kokosowym, sałatka, ryż) i podwieczorkiem (panini z serem i salami, a do tego lody czekoladowe). W przeciągu tych dziewięciu godzin podróży zdążyłem obejrzeć Cloverfield Lane 10, najnowszy odcinek GoT, stary odcinek GoT, ¾ Kung Fu Panda 3 i połowę Deadpoola. W międzyczasie (który i tak niesamowicie się dłużył, spoglądając co chwilę na znajdujący się na mapie samolot) udało mi się jeszcze dokończyć wizualizację domu i porozmawiać (jeśli tak to można nazwać) z Turczynką siedzącą obok mnie. Ach! I oczywiście prawie zapomniałbym o rocznym/dwuletnim dziecku, siedzącym kilka siedzeń przede mną, któremu baaardzo nie podobała się podróż samolotem.
O 12:30 lokalnego czasu, po ponad 9 godzinach podróży, wylądowaliśmy na lotnisku w Minneapolis. Od momentu wejścia na lotnisko do momentu wyjścia wszystkie urządzenia elektroniczny musiały zostać wyłączone. To jeszcze bardziej spowodowało fakt, że stojąc w ponad 100 osobowej/ponad godzinnej kolejce do 2 czynnych bramek czas dłużył się niemiłosiernie. Po wiekach oczekiwania, pozostawieniu odcisków palców i powitaniu w Stanach odebrałem bagaż i w końcu mogłem uznać koniec mojej podróży. Usiadłem na ławce, włączyłem telefon, połączyłem się z WiFi i zadzwoniłem do mamy. Dopiero wtedy, kiedy zaczął mi drżeć głos, poczułem, jak dużą emocjonalną blokadę nałożyłem na siebie i jak bardzo powoli ona zanika. Zadzwoniłem również do Bernarda (Polaka, który będzie mnie gościć u siebie przez najbliższe miesiące) i okazało się, że właśnie czeka na mnie na lotnisku. Jeśli będę pamiętał, to opiszę kiedyś jak wiele problemów sprawił mi ten wyjazd, szczególnie jeśli chodzi o zakwaterowanie, ale na każdym miejscu muszę i chcę zaznaczać, jak jestem niesamowicie pod wielkim wrażeniem pomocy i zaangażowania Polaków mieszkających w Stanach. Nie inaczej jest z Bernardem i Wiesławą, którzy wywarli na mnie nieziemsko-pozytywne wrażenie. Rozmawiając cały czas po drodze, dojechaliśmy do ich domu, gdzie czekało mnie kolejne zaskoczenie: przytulność mieszkania i przygotowane dla mnie miejsce. Własny pokój, do którego dochodzi się przez „common room” na dole, a na dodatek również praktycznie własna łazienka na górze. Częściowo wypakowany, dalej zszokowany, postanowiłem przejść się po okolicy. I dopiero wtedy(!) dotarło do mnie, że jestem na drugim końcu świata. Kolorowe domki bez ogrodzeń, masywne samochody, zieleń wypełniająca możliwie każdy skrawek terenu. I chodziłem tak chyba ponad 30 minut i gdyby nie zmęczenie, mógłbym o wiele dłużej. Po wejściu do domu poznałem się z Wiesławą, która okazało się (co wcale mnie nie zaskoczyło) bardzo ciepłą i miłą kobietą. Siedzieliśmy dłuższą chwilę wszyscy razem w kuchni, rozmawialiśmy i śmialiśmy się. Dowiedziałem się, że mają już dla mnie przygotowany klucz do mieszkania, kupioną kartę autobusową na 10 przejazdów, wymyślony plan jak mogę tanio zdobyć kartę SIM i kilka pomysłów na znalezienie dodatkowej pracy. Już po pierwszym dniu wiem, że ta rodzina nie przestanie mnie zaskakiwać!
Komentarze
Prześlij komentarz