Dzień 17
Po dzisiejszym dniu samoocena/samopoczucie skoczyły mi o kilka stopni wzwyż. Ale od początku... Wstałem z migreną, więc wiedziałem, że dobry dzień już mam z głowy. Kolejna niespodzianka: pierwszy raz od dwóch tygodni temperatura spadła do 20 stopni i naprawdę było mi zimno - zdecydowałem się nawet ubrać grubą, skórzaną kurtkę. Podobno nie będę musiał się tym długo przejmować, jutro od nowa Słońce ma grzać na poziomie 30 stopni i wyżej.
Praktycznie cały tydzień pracy to druga zmiana - wyjątek stanowił dzisiejszy dzień. Wchodzę na stadion, szykuję się ze znajomym widokiem tłumu ludzi w kolejce, a tu pusto. Oczywiście, pierwsza myśl jaka przyszła mi na myśl, to że źle sprawdziłem grafik i dzisiaj, tak jak przez cały tydzień, powinienem przyjść na 17:00. Wchodzę niepewnie dalej, widzę kilka osób i wyszło zupełnie na odwrót: to większość zapomniała, że była zmiana grafiku, nie ja.
Dopiero po tygodniu cała ekipa, z którą pracuję zorientowała się, że nie mam na imię "Flip". Do tego czasu zdążyłem się z tym oswoić i nie wypominać, że w ich wymowie brakuje jednej samogłoski. I tak po wszystkim skwitowali, że dalej będą nazywać mnie Flip. Target Field jest typowym przykładem filii korporacji. Pracownicy nie muszą siedzieć w biurze i stukać w klawiaturze, ale to jedyna różnica od białych kołnierzyków. Wszystko zależy od nastawienia managera - Kim nie jest na szczęście przykładem osoby, która przejmuje się zasadami i wytycznymi. Mimo wszystko da się zauważyć ciągłe kontrole i hierarchię pracowników. Co jakiś czas przychodzi osoba nadzorująca nie tylko pracę szarych robaków, jak ja, ale też spełnianie obowiązków managerów. Co więcej, zdarza się i tak, że narzuca odgórne wytyczne. Nie inaczej było dzisiaj, kiedy w połowie zmiany pojawił się jeden z nich i powiedział, że muszę zmienić stanowisko/wyjść wcześniej (w sumie to nie wiem, czemu się mnie tak uczepili; ach, ten mój urok osobisty). W jednym momencie zlecieli się: Kim (managerka), Romain (stały kasjer) i Angel (kucharka) tworząc niesamowite zamieszanie, mówiąc, że mogą sobie "pomiatać" kimkolwiek chcą, ale mnie mają zostawić w spokoju. Biedny i zdezorientowany wysłannik złych wieści odszedł z kwitkiem. To właśnie ten moment, w którym skoczyło mi samopoczucie. Kilka chwil później poszedłem na przerwę z darmowym żarciem przygotowanym na kuchni specjalnie dla mnie - jeszcze jeden moment chwały.
Po przyjściu do domu czekały mnie dwie rzeczy: pranie i poszukiwanie pracy. Jedno cięższe od drugiego. Pralka, to kolejnych z tych typowo amerykańskich przykładów - im większe, tym lepsze. Pokrętło z ilością wody, opcjami płukania, temperaturą wody, trybem prania... Żeby tego było mało, po praniu trzeba rzeczy przerzucić do suszarki z kolejną serią pokręteł i możliwości. Koniec końców pranie nie okazało się tak złe, jak wysłanie dwóch aplikacji. Nie widziałem jeszcze nigdy w życiu, a podstawowe obeznanie z poszukiwaniem pracy jako takie mam, tak skomplikowanej i długiej procedury składania wniosków. Jeden formularz, drugi formularz, aplikacja, wniosek, oświadczenie, opis, wymagania, seria pytań, kwestionariusz... Po godzinie = dwóch wysłanych formularzach stwierdziłem, że szybciej będzie przejść się po Uptown i popytać osobiście od lokalu do lokalu, niż wysłać jeszcze kilka takich bzdurowatych pism.
Komentarze
Prześlij komentarz