Dzień 22-24










Jeden dzień wolnego powinien wystarczyć na tymczasowe naładowanie baterii. I w zasadzie wystarczył. Gdyby nie fakt zepsutego piekarnika, którego dźwięk po 5 minutach przyprawiał o ból głowy, a po kilku godzinach narzucał myśli samobójcze to piątek i sobota nie były męczącymi dniami. Szczególnie, że postanowiłem wziąć dodatkową zmianę za chorą Dianę, co pozwoliło mi zarobić kilka groszy więcej. Dodatkowo przez fakt, że cały tydzień pracowałem z Georgem (czyli praktycznie pracowałem sam) zaproponował mi, żebym został managerem zmiany. Po tygodniu podwyżka o $0.5, po dwóch o kolejne $1.5… Przy takim tempie podwyżek na koniec wakacji zostanę królem precli. Dzięki Bogu Target Field nie przewidywał w ten weekend żadnych gier, co pozwoliło mi na cieszenie się 1,5 dnia weekendu w spokoju z dala od obydwóch prac. Po przyjeździe z pracy (jak zawsze głodny) postanowiłem nie gotować, a zjeść na mieście. Wybór był prosty - padło na chińszczyznę. Tym razem jednak nie standardowo na Lotus, za którym będę tęsknić do końca życia, a Quang, czyli miejsce do którego rok temu zabrała mnie pani Wiesia, podczas jednej z pierwszych ze swoich pirackich przejażdżek. Najciekawsze w tym wszystkim okazał się fakt, że Joe tego miejsca jeszcze nie znał, a posmakowało mu na tyle, że zaryzkował stwierdzeniem “Lepsze niż Lotus” - ja bym się nie odważył. W każdym razie to śmieszne uczucie pokazać miejscowemu dobrą restaurację, będąc w mieście zaledwie przez krótki czas. Wracając do mieszkania w 30-stopniowym upale (pomimo tego, że zbliżała się godzina 18:00) minęliśmy sklep, który koniec końców przekonał mnie do zakupu 6-paka Corony, która była moim pierwszym piwem w Stanach. Wracając szczęśliwy z zakupów nie pomyślałem o jednej rzeczy - otwieracz do piwa. Breloczek z IV klasie noszony cały przy kluczach pozwolił mi na nieposiadanie umiejętności otwierania butelek innymi sposobami. Sęk w tym, że klucze zostały w Polsce… Cała nadzieja w Targecie, który był naszym ostatnim miejscem docelowym tego dnia z racji kurczących się zapasów przekąsek Nieważne, że brakowało nam jedzenia już od dłuższego czasu, tak długo jak mieliśmy przekąski byliśmy bezpieczni. Niestety cała godzina włóczenia się po sklepie aż do jego zamknięcia nie pomogła mi w znalezieniu otwieracza, dlatego pół wieczoru spędziliśmy na poradzeniu sobie z otwarciem jednej butelki, żebym po pół godziny mógł wyjść z podniesioną głową, otwartą butelką i na wpół połamaną klamrą od paska, która ostatecznie pomogła mi zwyciężyć nad jedną z sześciu nieszczęsnych Coron. Drugi dzień weekendu chciałem rozpocząć od śniadania w Eggy’s, które w tym roku jeszcze nie doczekało się mojego przybycia. Umówiliśmy się o 11 z Timem i razem we trójkę mieliśmy spędzić niedzielę zaczynając niedziele od amerykańskich naleśników z bitą śmietaną i owocami. Pełna sala gości i 20-osobowa kolejka przed wejściem pokrzyżowała nam plany i skłoniła do znalezienia alternatywnego miejsca. Niestety nawet wyjście awaryjne okazało się niewypałem. Najwidoczniej 11:00 w niedzielę jest momentem, kiedy wszyscy zaczynają robić się na tyle głodni żeby coś zjeść, ale na tyle leniwi, żeby poszukać czegoś na mieście. Po śniadaniu w przypadkowym miejscu, w którym nie wiedziałem jak wytłumaczyć, które ze śniadań najbardziej mi odpowiada i zdałem się łut szczęścia czekała nas wizyta w escape roomie. Ani Joe, ani Tim nie mieli jeszcze do czynienia z tego typu miejscem, dlatego miałem lekką (dużą) przewagę. Udało nam się wydostać po 50 minutach z jednym małym oszustwem w postaci zepsutej kłódki, o której zostaliśmy poinformowani na koniec naszej gry. Gdyby nie to, nigdy w życiu nie udałoby nam się odgadnąć, że szyfrem otwierającym kłódkę jest numer telefonu na wiszącym na lodówce menu, na który trzeba było zadzwonić z własnego telefonu. Wtedy w słuchawce nagrana wiadomość głosowa mówiła cztery dania, których całkowity koszt po dodaniu stanowił kod… jednym słowem: WOW. Reszta dnia upłynęła już mniej ekscytująco i bardziej stacjonarnie: gra planszowa w mieszkaniu, lody w Loring Park, zakupy w Targecie (znowu), ja szykujący quesedillę dla wszystkich i horror, który musiałem oglądać z przerwami na złapanie oddechu. Podsumowując: typowa leniwa niedziela.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dzień 6

Dzień 2

Dzień 50 - 56