Dzień 18-20

I mimo, że praca cały czas nie dawała mi pełnego wolnego dnia, w którym mógłbym w końcu wypocząć, to wiedziałem że chwilowo najgorsze mam już za sobą. Pozostały mi tylko 3 dni pojedynczych zmian do wolnego czwartku, który pozwalał mi na przebrnięcie przez 2 tygodnie harówy. W bliżej nieokreślony sposób tak samo zbliżające się urodziny, mimo że w połowie spędzone w pracy, napawały mnie dobrą energią. Planów na ten dzień z mojej strony było brak, ale po cichu liczyłem na chociaż jedną małą niespodziankę. Doczekałem się… i to niejednej. Jak to przy porannych zmianach bywa, zanim dotarłem do mieszkania musiałem spędzić około godzinę w autobusie, co pozwoliło mi dotrzeć na miejsce kilka minut przed 17. Po wejściu do środka okazało się, że nie jestem sam co nieco zbiło mnie z tropu, bo Joe kończy pracę po 18. Cóż, jak się okazało - nie w moje urodziny… North Loop jest odpowiednikiem Krakowskiego Kazimierza, będąc skupiskiem restauracji, dyskotek i pubów, do którego zmierzaliśmy spacerem przed 20. Nie wiedziałem jeszcze, które z wielu możliwych miejsc przyszło mu do głowy, szedłem potulnie przy nim rozglądając się na wszystkie możliwe strony. I tak po około 40 minutach spaceru dotarliśmy do restauracji Red Rabbit zatłoczonej po brzegi elegancko ubranymi gośćmi. Na szczęście jeszcze w mieszkaniu zdecydowałem się ubrać białą koszulę, dzięki czemu nie rzucałem się nikomu zbytnio w oczy. Menu dość skąpe i skomplikowane - plates for share, przystawki, kilka dań głównych. Red Rabbit słynie podobno ze steków i ostryg, a jako że w zeszłym roku nie dane było mi go spróbować, więc nie było lepszego dnia na spróbowanie niż moje urodziny. Nie potrzebowałem jednak długo, żeby zostać zbitym z tropu, dowiadując się, że niedaleko znajduje się o wiele lepsze miejsce serwujące stejki. Nie pozostało mi nic innego niż zdecydować się na drugie z sygnowanych dań, czyli ostrygi. Rok temu? Sałata z ośmiorniczkami. Teraz? Ostrygi. Jeśli tak dalej pójdzie, to moje urodziny staną się dniem owoców morza. Wyszliśmy z restauracji po ponad godzinie, kiedy na dworze było już ciemno i wszystkie pozostałe lokale rozświetlały betonowe chodniki. Jednym z takich lokali był salon gier. Nie potrzebowałem czasu do zastanowienia się, żeby wejść i zacząć wydawać moje 1-dolarowe napiwki. Był czas na udawanie bogatego snoba, czas więc na zabawę w rozpieszczonego dzieciaka. Budka z chwytakiem i maskotkami, pacman na 4 osoby, air hockey, piłkarzyki… I w zasadzie więcej niczego więcej nie potrzebowałem. Wróciliśmy do mieszkania, poszedłem umyć zęby, żeby nie śmierdzieć połączeniem białego wina i ostryg, a po wyjściu z łazienki zobaczyłem tort z 6-świeczkami oblepiony oreo i bitą śmietaną. Ostatnimi dwoma prezentami była kartka z życzeniami i bilet do San Francisco...
Komentarze
Prześlij komentarz