Dzień 21
Pierwszy od dwunastu dni wolny dzień, podczas którego najchętniej leżałbym na leżaku szóstego piętra czytając książkę przy basenie i zajadając się chipsami. Nie było dla mnie dużym zaskoczeniem, że pogoda wybrała sobie akurat ten jeden jedyny dzień, żeby się popsuć. Plany musiały zatem ulec zmianie. W zasadzie zmieniło się tylko miejsce, bo zamiast leżeć przy basenie leżałem w mieszkaniu i przez kilka godzin nawet nie miałem zamiaru wstać z sofy. Wiadomo jednak, że najpotężniejszą siłą mogącą wyciągnąć mnie na miasto jest głód. Łącząc to z zamiarem znalezienia odpowiedniego urodzinowego prezentu dla Joe, które są oddalone od moich jedynie o 10 dni, wyruszyłem w stronę kolejki, a z niej do Mall of America. Pierwszym punktem był sektor restauracji i Panda Express, czyli moje ulubione miejsce z tamtego roku. Wybór też nie był trudny - chow mein, orange chicken i broccoli beef. Nie minęło nawet 5 minut, kiedy zorientowałem się, że cząstka mnie tęskniąca za tym jedzeniem będąc w Polsce umarła. Nieco smutniejszy wyruszyłem na podbój sklepów. Obowiązkowym punktem był odpowiednik empiku, z upominkami, gadżetami i ozdobami, na które najchętniej poświęciłbym wszystkie zarobione pieniądze. Nie mogło też zabraknąć stoisk z cukierkami, sklepu Disney’a czy hipsterskiego urban outfitters. Koniec końców wydałem prawie $100, nie kupując dla siebie nic. Najsmutniejszym jest jednak fakt, że i tak będę musiał tu wrócić tuż przed 22.07, żeby kupić wszystkie potrzebne na urodziny rzeczy.
Komentarze
Prześlij komentarz