Dzień 16-17













Pięć dni, w których po podsumowaniu przepracowałem około 54h wystarczyły, żebym poczuł się najzwyczajniej w świecie zmęczony. Jeszcze bardziej dołującym był fakt, że nie tylko zbliżający się weekend był pracujący, ale również 3 dni po nim wliczając moje urodziny. Tym sposobem zaczynając pracę w galerii 1 lipca, najbliższy całkowicie wolny dzień miał nastąpić dopiero po 13 dniach. Jedynym pocieszającym faktem było zakończenie na jakiś czas passy podwójnych zmian Southdale-Target. W standardowej atmosferze skwaru, czarnego rapu i kolejki otyłych (ale miłych) ludzi czekających na zamówienie w trakcie przerwy przenudnego meczu postanowiłem, że zwolnię się do domu godzinę wcześniej w obydwa dni weekendu. Nie miałem żadnego konkretnego planu na spędzenie wolnego czasu, po prostu potrzebowałem chwili odpoczynku. W zasadzie to potrzebowałem chwili nic-nierobienia, która wydawała się najlepszym rozwiązaniem. Jeszcze lepiej wyglądał pomysł nic-nierobienia przy basenie w zacienionej od wschodu części budynku. Wróciłem więc koło 16 do mieszkania, wziąłem prysznic i przebrany w kąpielówki zacząłem wypowiadać na głos moją propozycję, kiedy to zobaczyłem bladego i klęczącego przy zlewie Joe, który trzymał rozciętego palca pod strumieniem wody. I może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego czy przerażającego gdyby nie fakt, że kolor jego skóry przypominał kolor ścian - nie wiedziałem czy dzwonić jeszcze do szpitala czy już do kostnicy. Zapominając o moich planach sprzed kilku minut szybkim krokiem podszedłem do niego, żeby rozeznać się w sytuacji i dowiedzieć się czy nie potrzebuje mojej pomocy. Potrzebował. Jak zdążyłem się dowiedzieć podczas otwierania puszki rozciął sobie palec. Krew na wieczku od puszki potwierdzała jego teorię. I krwawił już tak od jakiegoś czasu kiedy byłem jeszcze w łazience, więc musiałem pomóc mu wstać z kolan i położyć się na sofie każąc mu trzymać kawałek ręcznika papierowego zaciśniętego na palcu, kiedy ja zacząłem przekopywać mieszkanie w poszukiwaniu bandażu. Koniec końców znalazłem jedynie brązową butle wody utlenionej i opakowanie plastrów, których używałem jeszcze nie tak dawno w walce z niewygodnymi butami. Rana przemyta, krwawienie ustało, plaster założony. Podsumowanie po opadnięciu emocji? Mięczak… Było już za późno na wylegiwanie się przy basenie, dlatego wybraliśmy się na spacer korzystając z wieczornej pogody, podczas której dało się w końcu nieco pooddychać. Loring Park okazał się oblężony przez wszystkie zwierzęta, które podobnie jak ja, były wiecznie głodne. Na widok suchego chleba lub garści orzeszków kaczki, łabędzie, wróble, gołębie, wiewiórki, króliki były w stanie podejść na dystans kilku centymetrów do karmiących je ludzi. Starsza kobieta podzieliła się z nami kilkunastoma fistaszkami, co pozwoliło nam wkupić się w okoliczne łaski. Wszystko było pięknie do czasu, kiedy nie zaczęła mnie gonić albinoska wiewiórka, z przebrzydłymi czerwonymi oczami. Po tym czasie zmieniłem nastawienie i karmienie zwierząt nie wydawało się już tak przyjemne jak na początku. Bilans na koniec dnia? Dwóch mięczaków. Następny dzień zaczął się tak samo, czyli poranny marsz przez kilka przecznic w stronę Target Field, kilka godzin obsługiwania wariacji klientów i zwolnienie się godzinę wcześniej do domu. Tym razem wolałem, żeby wolny czas nie ograniczył się jedynie do patrzenia na gojącą się ranę, ale z drugiej strony byłem na tyle zmęczony po dziewięciu dniach pracy, że nie miałem zamiaru na jakiekolwiek aktywne spędzanie wolnego popołudnia. Jak się okazało do wybór był prosty i nieco już narzucony: wyjście na rowery. Ciężko byłoby mi przylecieć z własnym rowerem, a kupienie używanego na lato nie wydawało się rozsądnym rozwiązaniem, dlatego pozostała opcja wypożyczenia jednego z miejskich rowerów oferowanych przez Minneapolis. Nie wiedziałem jeszcze jak bardzo mój tyłek będzie żałował tej decyzji. Ja, Joe i Tim pojechaliśmy drogą rowerową przecinając Hennepin i kierując się wzdłuż linii kolejowej na Cedar Lake Trail w stronę Calhoun Lake. Po chwili zastanowienia i szybkim podjęciu decyzji wyruszyliśmy jeszcze dalej w stronę Harriet Lake. Znanym mi już krajobrazem prowadząc rower przez park róż zawróciliśmy, posiedzieliśmy chwilę nad brzegiem jeziora i spalone kalorie postanowiliśmy uczcić wizytą w McDonaldzie. I jadąc tak z powrotem w lekkim deszczu przecinając Greenway a później kilkanaście przecznic dojechaliśmy do mieszkania, gdzie po raz kolejny wieczór skończył się na mojej ulubionej aktywności, czyli obserwowaniu zbliżającej się burzy z dwudziestego piętra.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dzień 6

Dzień 2

Dzień 50 - 56