Waszyngton i Nowy Jork (108 - 110)































Poniedziałek

Słońca za oknem powoli wstawało, a ja byłem świadomy, że przede mną jeszcze ostatnie dopakowywanie walizki i cztery loty w przeciągu czterech dni. Wizja błąkania się po lotniskach z 23-kilogramową walizką i 10-kilogramową torbą nie napawała optymizmem tak samo jak nieubłagany wylot z USA. Jedynym pocieszeniem było odwiedzenie dwóch miast, które od samego początku były na liście miejsc obowiązkowych do odwiedzenia: Waszyngton i Nowy Jork. Po schodach na górę, gdzie czekała już z kawą p. Wiesia, a ja byłem świadomy, że to nasza ostatnia poranna rozmowa. Siedzieliśmy z kubkami w dłoniach, śmialiśmy się i opowiadaliśmy historie z początku mojego pobytu w Stanach. Wtedy też chciałem uregulować wszystkie zaległe płatności, kiedy to usłyszałem odmowę. Dowiedziałem się, że nie zamierzają przyjąć ode mnie żadnych wrześniowych pieniędzy za mieszkanie ani za telefon jako prezent dla mnie i podziękowanie z ich strony za mieszkanie z nimi. Z początku nie chciałem się na to zgodzić i po prostu chciałem zostawić pieniądze na blacie bez żadnych dyskusji, ale raz jeszcze usłyszałem definitywną odmowę. Czas na ostatnie zdjęcie, sprawdzenie bagażu i z walizkami do samochodu w kierunku lotniska, od którego nie tak dawno zacząłem przygodę ze Stanami. Taktyka podążania za tłumem okazywała się jak zwykle skuteczna, a po kilku takich próbach na lotniskach nie czułem się już jak ostatnia sierota. Do samego końca nie byłem pewny wagi mojej walizki, więc gdy przy odprawie bagażu zobaczyłem 50 lbs, czyli maksymalną dopuszczalną wagę odetchnąłem z ulgą. Po chwili czekania spotkałem się z Joe, który połączył delegację do Waszyngtonu z wyjazdem ze mną za co byłem mu niezmiernie wdzięczny. Niestety pech chciał, że od momentu kiedy Joe kupił bilet w pracy do momentu kiedy spotkałem się z nim kilka godzin później bilety na ten sam lot okazały się o $100 droższe. Chcąc nie chcąc lecieliśmy dwoma oddzielnymi samolotami, które na szczęście lądowały w Waszyngtonie o tej samej godzinie. Pogoda za oknem robiła się równie smutna jak atmosfera, czego dowodem były turbulencje na samym początku lotu.  Pogoda w Waszyngtonie była równie pochmurna jak w Minneapolis. Nie zastanawiając się długo postanowiliśmy zjeść obiad na lotnisku, wziąć taksówkę i pojechać prosto do hotelu, w którym zostawimy bagaże i wyruszymy prosto na podbój miasta. Już od samego wejścia do taksówki, która zmierzała w stronę centrum, Waszyngton wydawał się o wiele poważniejszy i podniosły niż Minneapolis. Budynki dawały czasem wrażenie stricte wzorowanych na tych europejskich odcinając się od amerykańskiego stylu. Z czasem wszystkie kamienne budynki z kolumnami do nieba wydawały się zlewać w jedno i ciężko było znaleźć różnicę pomiędzy kolejnymi przemierzanymi ulicami. Oczywiście i tu nie mogło zabraknąć wszędobylskich robotów drogowych i slalomu pomiędzy barierkami. Wychodząc z hotelu na skrzyżowaniu Rhode Island i 15th Avenue zmierzaliśmy przed siebie w kierunku Białego Domu. Po drodze, w jednym z małych parków, zauważyłem miły polski akcent - pomnik z napisem „Kościuszko”. Tuż obok tłum gapiów i ogrodzony, biały budynek, który przypuszczałem, że był naszym celem podróży. Droga przed Białym Domem przybrała formę zamkniętej dla samochodów alei, po której spacerując można było dalej podziwiać wszystkie pozostałe budynki w pobliżu: masywny oddział Bank of America, jeden z miliona departamentów amerykańskiego rządu a w  oddali drogę prowadzącą w stronę Pomnika Waszyngtona. Idąc więc przed siebie dłuuugim zielonym trawnikiem biały obelisk wydawał się coraz większy i większy. Po czasie dookoła niego wyłoniły się biało-czerwono-niebieskie flagi Stanów powiewające na wietrze dodające przy okazji jeszcze więcej powagi. Kiedy znaleźliśmy się pod samym dostatecznie blisko 169-metrowy pomnik wydawał się nie mieć końca. Za nami znajdował się Biały Dom, na prawo Pomnik II Wojny Światowej i Mauzoleum Abrahama Lincolna, na lewo zaś National Mall i Kapitol.   Dzień zakończył się siedząc na schodach u stóp Lincolna obserwując pozostałych turystów i szpiczasty pomnik na tle zachodzącego słońca.


WTOREK

Nowy dzień, nowe wyzwania. Niestety, z góry wiedziałem jak okropnie zapowiadał się wtorek. Wizja pobudki w ten dzień nie motywowała do czegokolwiek. Tak samo jak podczas wylotu do Stanów, tak i teraz chciałem zastosować taktykę wyłączenia wszystkich możliwych emocji. Mimo to wstać było trzeba, a we wszystkim pomogli robotnicy i ich młoty pneumatyczne remontujące pobliską ulicę. Godzina 8:30, wylot 17:15 – czas umiejętnie rozplanować dzień. Dwie główne rzeczy na liście to Kapitol i Bank of America. Plany planami a już samo wyjście z hotelu nastąpiło z ok. 45 minutowym opóźnieniem. Pierwsze w kolejności było zamknięcie konta, czyli rzecz mniej przyjemna na początek. Ogromny, bogato zdobiony budynek z marmurami i złotem gdzie tylko popadnie, a za 10 stanowiskami siedzi tylko jedna Azjatka. Już na wstępie zdałem sobie sprawę, że jedna z potrzebnych mi rzeczy (czyli czek) została w hotelu. Czek czekiem, ale o najważniejsze trzeba zapytać: „Czy i jak mogę zamknąć konto?”. Po pierwsze wypłacenie wszystkich pieniędzy, po drugie wizyta w banku osobiście. W ostateczności dopuszczalną formą jest rozmowa telefoniczna, jeśli coś poszłoby nie tak i nie miałbym na to czasu będąc jeszcze w Stanach. Szybki powrót do hotelu i szybkie spotkanie w Starbucksie. Kierunek: Kapitol. Podobnie jak poprzedniego dnia: budynki dookoła zdawały się nie pasować do Amerykańskiego wyglądu miast. Potężne masywne budowle, wsparte najczęściej kolumnami znanymi przede wszystkim z Grecji i reszty Europy. Każdy budynek inny od drugiego, a z perspektywy ulicy ciężkie do odróżnienia. Jeden przystanek przed Kapitolem – skromny park na uboczu pełny współczesnych rzeźb. Od początku z horyzontu wybijała się biała kopuła Kapitolu, ale dopiero podchodząc bliżej dała zauważyć się wszechobecna w Stanach rzecz i jednocześnie najczęściej używane przeze mnie słowo „constructions”. Kilka zdjęć Kapitolu, kierunek Wschód i przyjemny ogród botaniczny podzielony względem klimatów występujących na Ziemi. Podążając dalej na południe, czyli tak jak prowadziły ścieżki wzdłuż roślin z całego świata następnym na liście okazało się muzeum związane z astronomią i lotnictwem, a w nim: największy McDonalad’s jaki kiedykolwiek widziałem. Miejsce, w którym się znalazłem przypominało bardziej hipermarket niż restaurację. Nowe miejsca – nowe wyzwania – nowa kanapka. Wizja wylotu z Waszyngtonu zbliżała się coraz to większymi krokami, a strategia wyłączenia wszystkich emocji powoli przestawała działać. Jedynie konieczność wstąpienia do banku jeszcze raz uziemiała mój mózg choć na trochę. Paycheck spieniężony, pieniądze z wypłacone, konto zamknięte. Nic nie trzymało mnie już na ziemi. Z każdym krokiem w kierunku hotelu czułem się coraz gorzej. Nawet doświadczenie wylotu z Nowego Jorku jest nieporównywalne do wylotu z Waszyngtonu, wiedząc że wszystko się kończy, a po pewnym czasie o wszystkim zapomnę. Jakby tego było mało, okazało się, że Joe przygotował dla mnie niespodziankę. Kartkę z cytatem, która okazała się być w środku pusta, za co go wyśmiałem i identyczne jak jego buty, których nigdzie nie mogłem znaleźć. Wtedy zmusiłem go przynajmniej do podpisania kartki, a kiedy dał mi ją ponownie i przeczytałem:

Dear Filip,
Thank you for the amazing summer. You’re great! Your thoughtfulness and intelligence will take you far. I wish you all the best!
Your Friend Always,
Joe

Wyjazd do Stanów okazał się najlepszym pomysłem, jaki kiedykolwiek podjąłem, więc przeczytanie życzeń na kartce, które podsumowują, że wszystko się skończyło było jednocześnie jednym z najmilszych i najgorszych momentów. Dwie godziny do wylotu, czas więc skorzystać z Ubera.  Samochód przyjechał z kilkuminutowym opóźnieniem, które dodawało mi stresu. Jeszcze bardziej stresogenny okazał się korek ciągnący się w nieskończoność od centrum do lotniska. Przyjazd na lotnisko godzinę przed odlotem i 30 minut przed odprawą. Falę przykrych emocji przykryła jeszcze większa fala stresu, kiedy to kontrola mojego bagażu nie przeszła pozytywnie, a czasu do wylotu pozostawało niewiele. Winny okazał się laptop, który pomimo tego, że został wyjęty z mojego bagażu do osobnego pojemnika, to jednak zawsze może znaleźć się nowa rzecz, do której można się przyczepić – kurtka leżąca na laptopie. Jakby tego było mało, praktycznie wszyscy pracownicy odpowiedzialni za kontrolę personalną mieli przerwę, a ja stałem jak ostatni osioł czekając na kogokolwiek kto sprawdzi moją torbę, wiedząc, że czasu do odprawy nie pozostały już prawie w ogóle. Na szczęście do samolotu wszedłem w odpowiednim momencie, a koniec końców lot okazał być się opóźniony o 30 minut. Wizja jednego z największych lotnisk na świecie, w którym będę musiał odnaleźć się kompletnie sam nie napawała optymizmem, szczególnie że na lotnisko dotarliśmy po zmroku co dodawało nieco więcej lęku. Mimo to walizkę odnalazłem bez problemu, ale problemem było mądre rozplanowanie 24-godzinnego pobytu w Nowym Jorku. Zabrać walizki ze sobą, gdzie będę miał je pod okiem, ale mogą przeszkadzać w podróży z i do centrum miasta czy zostawić w odpowiednim miejscu na lotnisku. Decyzja podjęta: lotnisko. Wizja przesiadek z jednego metra do drugiego z 23-kilogramową walizką i 10-kilogramową torbą przekonała mnie do tego niemal od razu. Moment na szybkie przemyślenie przebiegu dnia, przepakowanie potrzebnych rzeczy do mniejszej torby i można ruszać w drogę. Jaką drogę…? AirTrain? Brzmi warto spróbowania. Tak samo podpowiadało Google. Nie jest źle, wsiadłem po 3 minutach, wysiadłem gdzie trzeba, zapłaciłem po wyjściu. Dam radę! Nic bardziej mylnego. Znalazłem się na kilkupiętrowej stacji przesiadkowej wliczającej pociągi, metra, autobusy i taksówki. Wiem w którą stronę powinienem się udać, nie wiem z kolei jaki środek transportu mnie tam zawiezie. Może trzeba zaryzykować, podejść do automatu, kupić bilet, który uważa się za stosowny i po prostu pojechać? Cena biletu od razu zniechęciła do tego rozwiązania. $15 za bilet nie wiadomo gdzie, z ogromnym prawdopodobieństwem zgubienia się jeszcze bardziej i kupowania na oślep kolejnych biletów. Stres dawał się we znaki jeszcze bardziej, gdy najlepsze z rozwiązań (uber) było niedostępne przez zamknięte tego dnia konto. Na skraju załamania postanowiłem wziąć taksówkę, której ceny byłem świadomy od samego początku. Tak samo jednak byłem świadomy, że zawiezie mnie prosto do celu, bez kolejnych podróży w nieznane. Niestety, nawet wzięcie taksówki okazało się wymagającym wyzwaniem. Kierowcą okazał się starszy Hindus, który praktycznie nie mówił po angielsku. Zanim wytłumaczyłem mu adres zatrzymywał przypadkowych kierowców, żeby pomogli mu w znalezieniu trasy. W tym samym czasie dostałem wiadomość od Danielle, czyli właścicielki mieszkania do którego zmierzałem.

Przepraszam, nie będzie mnie w domu kiedy dotrzesz, ale mam nadzieję, że szybko się w nim odnajdziesz. Klucze znajdują się w skrzynce pocztowej nr 4. Twój pokój znajduje się na lewo od salonu, a łazienka na końcu korytarza. Udanego pobytu!


Jedyna pocieszająca rzecz w tamtym momencie. Taksówka stanęła, a ja nawet nie miałem pojęcia jak wygląda dom, do którego powinienem się udać. Chwilę zajęło mi też rozliczenie się z rachunku w samochodzie, z którego chciałem jak najszybciej wyjść i zamknąć za sobą drzwi. Mieszkanie znalezione, klucz również. Niepewnie wchodząc po schodach coraz to wyżej i wyżej emocje powoli zaczęły opadać. W mieszkaniu nie było nikogo, miałem więc chwilę na wzięcie oddechu i podładowanie telefonów, które były w kiepskim stanie. Godzina 21:00. Za oknem kompletny mrok i co chwile dające się we znaki odgłosy syren policyjnych, a ja postanowiłem wyjść na spacer dookoła miasta. Szaleństwu nie było końca, a ja byłem jego źródłem. Z początku niepewnie krocząc ulicami Long Island City coraz bardziej zza horyzontu zaczęła wystawać sylweta miasta. I to miasta przez duże M. Krocząc cały czas w stronę migoczących świateł znalazłem się na deptaku, z którego idealnie było widać cały Manhattan. To co zobaczyłem było na pograniczu moich oczekiwać i czegoś ponadto. Miejsce, które zawsze chciałem odwiedzić było na wyciągnięcie ręki. Stojąc na jednych z wystających z brzegu molo nie mogłem oderwać wzroku od budynku za budynkiem migoczącym w oceanie. Mogłem stać w tym miejscu bez końca, ale robiło się coraz później, a to była jedyna noc, podczas której mogłem podziwiać Nowy Jork w pełnym tego słowa znaczeniu. Spacerując wzdłuż nabrzeża, które swoimi ławkami i leżakami zachęcało, żeby usiąść i wpatrywać się bez końca przed siebie zmierzałem w kierunku mostu prowadzącego w stronę Manhattanu. Minęło sporo czasu zanim znalazłem wejście na wspomniany most. Minęło jeszcze więcej zanim udało mi się przejść z jednego końca na drugi wpatrując się w panoramę miasta z innej perspektywy. Chociaż spełniało się jedno z moich największych marzeń cały czas rozpamiętywałem wylot z Waszyngtonu. Szybko jednak kolejny problem, pozwolił mi skutecznie zapomnieć o wszystkim o czym dotychczas myślałem. Coraz to dłuższa wędrówka dawała się we znaki, więc po wejściu w centrum wieżowców pierwszą myślą było znalezienie najbliższego sklepu i dowodnienie się. Wtedy to okazało się, że tam gdzie powinien być mój portfel znajdowały się tylko okulary, gumy i telefon. Od razu wiedziałem co się stało: podczas rozliczania się z taksówkarzem z ostatnich monet zostawiłem portfel na tylnym siedzeniu.  Promyk nadziei zawsze zostaje, więc próbowałem wmówić sobie, że portfel po prostu został w pokoju. Niestety od mieszkania byłem zbyt daleko, żeby swobodnie móc do niego wrócić i przekonać się jaka jest prawda. Pozostając w tej nadziei postanowiłem kontynuować włóczenie się po mieście bez grosza (dolara) przy duszy. Aby jak najlepiej doświadczyć i przypatrzeć się wszystkiemu co znajduje się na Manhattanie niezbędnikiem każdego podróżnika powinien być usztywniacz na kark. Cały czas trzymając głowę uniesioną do góry jedynym doświadczeniem może okazać się nadwyrężenie karku zamiast ekscytacji miastem. Mijając Chrysler Building, przechodząc obok Rockefeller Center aż do Time Square próbując robić zdjęcia czemu popadnie… Padł telefon. Co to znaczyło? Na pewno brak możliwości robienia dobrych zdjęć, ale przede wszystkim brak możliwości sprawdzenia mapy, w którym miejscu aktualnie się znajduję. Brak mapy, żeby dojść do domu i brak pieniędzy, żeby dojechać do domu wydawał się podsumowywać wtorkowy dzień. Jakby tego było mało, w tych dniach w mieście odbywał się konwent, z powodu którego zamknęli kilka ulic, których ominięcie zajmowało dwa razy więcej czasu. Dobijała prawie północ, a Nowy Jork wydawał się coraz mniej sympatyczny. Tłum ludzi na ulicach przeradzał się w przypadkowych przechodniów, a na chodnikach oprócz masy śmieci nierzadko można było spotkać również biegnące szczury. Jednym z tych umiejętności, której zawdzięczałem życie wiele razy (nie inaczej było i tego dnia) to orientacja w terenie. Udało mi się znaleźć drogę z powrotem, która zajęła mi ponad 1,5 godziny. Do tej pory nie jestem przekonany, czy byłem bardziej zmęczony czy spragniony. Przed 2:00 udało mi się znaleźć budynek, w którym miałem okazję być 20 minut, a do środka w tym samym momencie wszedłem z młodą dziewczyną. Będąc na tym samym piętrze (ostatnim) z uśmiechem na twarzy spytała się czy to ja jestem tym chłopakiem, który dzisiaj wynajmuje u nich pokój. Przez 2 minuty zdążyliśmy chwilę porozmawiać, po czym każde z nas zmęczone poszło spać. Jeszcze tego samego dnia podłączyłem telefony do ładowania, ustawiłem budzik i sprawdziłem ile kilometrów udało mi się przejść w samym Nowym Jorku. Dwadzieścia.


Środa

Na zewnątrz zaczynało robić się coraz głośniej, promienie słońca już dawno wpadały do mojego pokoju, a ja obudziłem się bez budzika co było podejrzane. Sięgając po telefon, żeby sprawdzić godzinę okazało się, że pomimo podłączonej ładowarki telefon dalej był tak samo padnięty jak dnia poprzedniego. Plany jak zawsze zweryfikowało życie, więc zamiast wyjść na miasto z samego rana musiałem wstrzymać się 30-40 minut, żeby podładować wszystko co potrzebowało podładowania: telefon, powerbank i aparat. Tym razem bogatszy o nowe doświadczenia zdecydowałem się od razu skorzystać z metra, które znajdowało się zaraz obok mieszkania i prowadziło na Time Square. Mając przy sobie portfel zszedłem do podziemi i w automacie próbowałem znaleźć 24-godzinny bilet, który nie istniał. Pozostało mi jedynie kupienie $20 biletu i wykorzystywanie go za każdym razem, gdy będzie potrzebny. Nie było to tanie rozwiązanie, bo koszt jednej przejażdżki metrem wynosił $2,75, gdzie przy intensywnym zwiedzaniu Nowego Jorku można było stracić trochę pieniędzy.  Wszystko czemu nie mogłem się napatrzeć – wejściu do metra, starych konstrukcji podtrzymujących strop czy starych, ale starannie wyłożonych na stacji płytek wszystkim wokół wydawało się szarą rzeczywistością. Dystans, który musiałem pokonać dzień wcześniej tego dnia wydał się niesamowicie mały. 5 minut w porównaniu do 2 godzin robiło wrażenie. Nie tylko nocne włóczenie się po mieście okazało się problematyczne. Wyjście z metra w samym centrum Nowego Jorku (Grand Central Station) zajęło mi dłużej niż podróż sama w sobie.  Wtem znalazłem się w miejscu, które wydało się o wiele przyjemniejsze niż jeszcze kilka godzin wcześniej: wiedziałem gdzie jestem, Słońce świeciło w najlepsze, miałem sporo czasu do błąkania się wśród prostopadłych do siebie uliczek… Po zjedzeniu lekkiego śniadania w znalezionej kawiarni w głowie pojawił się plan znalezienia One World Trade Center. Szybka pomoc ze strony Google Maps i można było ruszyć na podbój miasta. Przez przypadek (jak wszystko co działo się wokół mnie w Stanach) znalazłem się na Broadwayu, na którym miałem wsiąść do metra kierując się w stronę Downtown. Nawet nie byłem zaskoczony, że wsiadłem do metra jadącego w drugą stronę – standard. Na szczęście byłem na to przygotowany i wiedziałem, że zmierzam aktualnie do drugiego miejsca, które chciałem odwiedzić, czyli Central Parku.  Po wyjściu z metra zobaczyłem tłum gapiów i korowód świecących na czerwono i niebiesko radiowozów. Pytając przypadkowych ludzi w jakim celu stoją nie za bardzo byli mi w stanie odpowiedzieć. Jedyną sensowną odpowiedzią, którą usłyszałem było wyjście z hotelu i przejazd Trumpa lub Hilary z eskortą miliona policjantów. Nie stojąc dłużej w jednym miejscu z lasu wieżowców wszedłem w las drzew. Już od samego początku byłem pod wrażeniem jak Central Park odcina miasto od zieleni. Spacerując uliczkami nie czuło się w ogóle przytłaczającego wszędzie betonu, samochodów i wszędobylskich wysokościowców. Przejście całego prostokątnego parku zajęło mi ponad półtorej godziny, ale poruszając się po nim czułem się na tyle swobodnie, że zdarzyło mi się dwa razy dać wskazówki zabłąkanym turystom. Cały czas byłem pod wrażeniem różnorodności okolicy: ścieżki rowerowe i deptaki, jeziora, rzeki, skałki i kamienne mosty, bezdrzewne trawniki i przeróżnego rodzaju boiska… W Central Parku można było siedzieć cały dzień i dalej nie być znudzonym. Central Park zaliczony, więc do odwiedzenia pozostawała okolica One World Trade Center. Schody w dół? Są. Linia w zmierzająca na południe? Jest. Filip wsiadający do dobrego metra? O dziwo jest. Już od samego początku przeszklony na niebiesko budynek wyróżniał się spośród wszystkich innych w jego pobliżu.  Nie wiadome było co bardziej przykuwa uwagę: ogromny wieżowiec, przedziwna biała bryła obok (największa i najdroższa stacja metra na świecie) czy prosta fontanna po fundamentach dawnego budynku jako pomnik ofiarom zamachu z 11 września.  Najlepszą opcją byłoby odwiedzenie wszystkich wspomnianych miejsc, jednak czas pozwalał mi tylko na szybki rzut okiem i kilka zdjęć. Przede mną zmierzająca w drugą stronę wycieczka prowadzona przez przewodnika – czas więc poudawać rasowego turystę i przejść się kawałek w stronę niewiadomego miejsca. Trafiliśmy do Brookfield Place, czyli kolejnego przeszklonego budynku, który wyglądem przypominał małą stację kolejową.  W środku znajdowały się ekskluzywne sklepy i biznesmani jedzący lunch siedząc pod palmami w środku lub obserwując ocean na zewnątrz. Ku mojemu zaskoczeniu maszerując dalej w kierunku oceanu na horyzoncie pojawiło się coś, czego kształt poznałem od samego początku: Statua Wolności. Połączenie panoramy New Jersey, widoku Statuy Wolności, zapachu i dźwięku falującej wody dawało niesamowitą satysfakcję, tym bardziej, że znalazłem się tam zupełnie przypadkiem.  Robiło się coraz później, czas były więc wracać do mieszkania podładować baterię w telefonie, wziąć torbę i zostawić klucze. Pogoda nie przypominała ostatniego dnia lata, temperatura dochodziła do 30 stopni, z powodu czego podróżowanie z 10-kilogramową torbą na ramieniu nie motywowała do dalekich wędrówek. Tak czy siak czas było znaleźć knajpę, w której zjem obiad wystarczający na cały dzień. Mała włoska knajpka nieopodal mieszkania, z którego wyszedłem, a w niej makaron z pesto z bazylii z suszonymi pomidorami i parmezanem. Bardziej europejsko na zakończenie mojego pobytu w Stanach być nie mogło. Po obiedzie postanowiłem jeszcze raz zobaczyć panoramę Manhattanu z nabrzeża Long Island City, które diametralnie różniło się od widoku zastanego kilkanaście godzin wcześniej po zmroku. Wtedy jeszcze pełen energii postanowiłem skorzystać z okazji i odwiedzić ostatnie miejsce w Nowym Jorku, czyli Rockefeller Center i Top of the Rock. Niestety ulice NYC zaczynały robić się tłoczne z powodu godzin szczytu, a upał w połączeniu z dźwiganiem torby zdemotywował mnie do tego rozwiązania. Zamiast widoku z wieżowca postanowiłem usiąść na schodach Time Square i w spokoju poobserwować ostatni raz pędzących w niewiadomych kierunkach ludzi i rozświetlające wszystko dookoła reklamy. Zbliżała się powoli pora na powrót w stronę lotniska i mentalne przygotowanie się do powrotu do kraju. Tym razem z transportem publicznym poradziłem sobie bez żadnego problemu i z Time Square z jedną przesiadką znalazłem się na tym samym lotnisku, z którego jeszcze 24 godziny wcześniej wyszedłem spanikowany szukając drogi do wynajętego pokoju. JFK okazało się nie być takie straszne jak przypuszczałem i wszystkie lotniskowe obowiązki załatwiłem bez żadnego problemu. Od tego czasu pozostały mi dwie godziny do wylotu, które po raz kolejny wykorzystałem na podładowanie telefonu i segregowanie zdjęć. Około 22 zmęczony wsiadłem do błękitnego, dwupiętrowego samolotu KLM i siedząc przy oknie ze smutkiem na twarzy powoli zasypiałem, żeby obudzić się już daleko od miejsca, które okazało się spełniać marzenia.  


Tak oto skończyła się przygoda, która zaczęła się od czystego szaleństwa dając poczucie spełnienia jednego z największych marzeń, odwagi jakiej kiedykolwiek wcześniej nie miałem i przyjaźni, które mam nadzieję przetrwają długo. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dzień 6

Dzień 2

Dzień 50 - 56