Minneapolis







Już jakiś czas temu w planach miałem opisanie wrażenia miasta najszczegółowiej jak tylko potrafię. 

Nowy dzień i każdy z góry wie, których godzin stara ominąć się na drodze, a które mogą okazać się przyjemniejsze od pozostałych. Godziny szczytu określają nawet stawki autobusu: $2.25 od 6:00 do 9:00, później od 15:00 do 18:30. Autostrady w tych godzinach wyglądają jak jeden wielki sznur samochodów, więc kto tylko może zostaje dłużej w pracy lub przyjeżdża do niej wcześniej, aby wcześniej wyjść. Wyjście na przystanek, który oznaczony jest skromnym znakiem BUS STOP można z łatwością ominąć. Dopiero świadomość tego, że kierowca ma obowiązek zatrzymania się na każdym skrzyżowaniu daje pewną swobodę i ułatwia poruszanie się po mieście tym mniej zmotoryzowanym. 

A zmotoryzowanym chce tutaj być każdy. Chyba najlepszym przykładem jest wiek, od którego można uzyskać prawo jazdy (16). Auto za autem i każde innego typu. Ogromne SUVy, lśniące kabriolety, rodzinne sedany... W większości amerykańskie lub chińskie modele, które nie są popularne w Europie tak jak popularne są tutaj. Każda droga przygotowana tak, by służyć samochodom jak najlepiej. Jeden, dwa, cztery pasy i wszędzie wydzielone linią parkingi wzdłuż drogi: w spokojnej, głównie mieszkalnej dzielnicy i w środku zatłoczonego Uptown/Downtown. Nie robi też wrażenie zachowanie przechodniów, którzy z reguły ignorują sygnalizację świetlną, czasem ignorując nawet samochody same w sobie. Tak samo przywyknąć można do dyskoteki na ulicy, kiedy przynajmniej co 5 minut w pobliżu znajdzie się samochód z otwartymi szybami i basem podkręconym do granic możliwości w sposób, w jaki wsadzone do uszu słuchawki nie są w stanie pomóc. Trzeba jedynie przeczekać, aż samochód zniknie pośród budynków i dalej można egzystować. 
  
Jest też grupka ludzi nieposiadająca samochodu lub świadomie wybierająca komunikację miejską, co wydaje się mniej przekonującym spostrzeżeniem. Patrząc na przekrój kulturowy użytkowników autobusu można dojść do wniosku, że głównie są to imigranci lub ludzie ubożsi. Mógłbym nawet przedstawić uproszczony schemat usytuowania poszczególnych grup etnicznych: tył należy do czarnych Amerykanów i/lub Meksykanów; poruszając się w stronę kierowcy zaraz przed nimi siedzą pozostali czarni (którzy z jakichś powodów zawsze kojarzą mi się z Somalijczykami, których obecności tutaj jestem pewny), później biali, Azjaci i/lub Hindusi. Sam przód z kolei jest kwestią przypadku ze względu na miejsce dla wózków/inwalidów/otyłych ludzi. I tak też wyglądają pasażerowie autobusu. Prawie zawsze tworząc niezwykle wymieszaną kombinację narodowości i kultur. Stereotypowo ujmując: Afroamerykanie (będąc poprawnym politycznie) z reguły są nieporównywalnie głośniejsi od kogokolwiek innego nie zważając często na ludzi dookoła nich. Głośne rozmowy/dyskusje/zaczepki i uznanie słuchawek jako wymysł Szatana to standard. Słuchawki zastępowane są najczęściej przenośnymi głośnikami, dlatego pasażer bez swoich słuchawek skazany jest na jedną z wymienionych atrakcji. Kolejną z atrakcji jest klimatyzacja. Amerykanie nie są przyzwyczajeni do nie-używania klimatyzacji. Nieważne czy mowa o galerii, domu czy samochodzie. Temperatura po wejściu do autobusu często spada o ponad 5-8 stopni. Co najciekawsze, praktycznie każdy z nich z mlekiem matki wyssał odporność na jakiekolwiek skutki przebywania w klimatyzowanych miejscach śmiejąc się z Europejczyków i ich zdrowotnych problemów. 

Co ciekawe, zupełnie inny przekrój zauważam w galeriach handlowych. Wiadomo, że biali w większości będą stanowić największą grupę, jednak czasem, zależnie od dnia wygrywają "Somalijczycy", czyli potocznie nazywani tak przeze mnie Arabowie. Nieraz wychodząc z galerii, która od kilkunastu minut była zamknięta (choć klienci mimo zamkniętych sklepów przez jakiś czas nie są wypraszani z galerii), spotkałem się z obrazem wypełnionego po brzegi kącika dla dzieci i rozmawiających matek. Nie byłoby to tak odkrywcze, gdyby nie fakt, że za każdym razem mowa tylko i wyłącznie o Muzułmanach. Matki z przynajmniej dwoma dziećmi, nastolatki w małych grupkach przyjaciół chodząc od sklepu do sklepu bez obecności jakiegokolwiek mężczyzny.    

Typowy Europejczyk może mieć problemy w tym Amerykańskim świecie, szczególnie jeśli mowa o zakupach i galeriach handlowych. Jeśli dana marka nie wypuszcza ubrań poza Stany, wtedy rozmiarówki ubrań mogą diametralnie różnić się od europejskich standardów. Wiem to najlepiej kupując w Polsce ubrania z pogranicza S/M często zahaczając jeszcze o slim. Odnoszę wrażenie, że odpowiednikiem Amerykańskiej "S" jest europejskie "M+". Co raczej nie jest dla mnie zaskoczeniem brak tutaj europejskich marek. Jedynym zaufanym i obecnym sklepem pozostaje H&M. Problemem może być też fakt inaczej postrzeganej mody, do której nie mogę się przekonać uważając ją raz za kiczowatą a raz za zbyt odważną. Mimo wszystko sklepów z odzieżą dla facetów jest jeszcze mniej niż w Europie. W Krakowie miałbym 7-10 sklepów, które mógłbym odwiedzić i poszukać czegokolwiek, tutaj z trudem znalazłem 3. Na szczęście o wiele łatwiej znaleźć sklepy, które rekompensują te straty. Typowe sklepy ze słodyczami, miejsca z gadżetami i nowinkami, które bez przeszkód można przetestować (fotel do masażu, Oculus Rift, drony, miniprojektory...) czy nieziemskie lodziarnie. Wciąż rzeczą, która jest dla mnie największym zaskoczeniem jest brak typowych amerykańskich fastfoodów. Mall of America, czyli czwarta co do wielkości galeria w Stanach nie ma takich restauracji jak McDonald's, KFC czy Pizza Hut, co nie znaczy że brakuje miejsc do jedzenia. Shake Shack, Freshii, Panda Express, Dairy Queen, Steak House, Chipotle, Qdoba... Ale gdzie kurczaki w panierce?! 

Ale życie nie zamyka się na galerii. W zasadzie w większości dzieli się pomiędzy Uptown i Downtown. Najsmutniejszym jednak jest fakt, że niedzielą Downtown z własnej winy umiera. Wszystkie sklepy, knajpki czy restauracje nakierowane głównie są na pracowników korzystających ze swojej przerwy lub przychodzących zaraz po pracy wziąć coś na wynos do domu. Skoro więc niedziela jest dniem wolnym od pracy, jakakolwiek aktywność wcześniej otwartych lokali spada do zera. Uptown z kolei jest wiecznie żywym miejscem. Masa lokali, restauracji, kin, sklepów, a dookoła pełno atrakcyjnych mieszkań i Calhoun/Harriet Lake. Kolejny plus dla Uptown: tam przynajmniej jest McDonald's. Ludziom o słabych nerwach radzę pominąć wątek, który zaraz opiszę - Niestety niedziela to dzień kiedy alkoholu można napić się albo w Uptown, albo w znalezionym otwartym lokalu w Downtown albo w domu jeśli wcześniej zaopatrzyło się w odpowiedni trunek. Ustawowo Minnesota posiada zakaz sprzedaży alkoholu w odpowiednikach sklepów alkoholowych w niedziele. 

I w końcu przychodzi noc. Downtown żyje swoim życiem, Uptown swoim. Downtown z rozświetlonymi wieżowcami i poszukującymi odpowiedniego miejsca ludźmi, Uptown z kolei bardziej kameralnie z lokalami pełnymi ludzi z migoczącymi napisami na każdym kroku i nieziemsko klimatycznie wykorzystanymi dachami budynków jako miejsca publiczne i lokale. Niezależnie od miejsca w powietrzu unosi się zapach marihuany, której właściciele bez żadnej presji palą na ulicy tak samo jak papierosy. Krzyki, głośne rozmowy, wcześniej wspomniane dudniące basy... To wszystko tworzy niezapomniane wrażenia. 

*oczywiście wpis nie ma na celu obrażenia kogokolwiek, pisany jest czyste spostrzeżenie i własne odczucia
**zdjęcia z internetu

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dzień 6

Dzień 2

Dzień 50 - 56