Target Field
Cóż, tak jak zaczęła się pewna przygoda, tak samo żywiołowo zakończyła się kolejna. Oczywiście mowa tutaj o wyjeździe do Stanów z reklamą pięknego hotelu, w którym powinienem mieszkać i pracą, która była jedną wielką niewiadomą "Delaware North Sportservice". Życie weryfikuje wszystkie plany, a ja powoli uczę się spontaniczności i otwartości.
Wczoraj podczas cowieczornej rozmowy po pracy (w pracy) zostałem poinformowany, że sobota to prawdopodobnie ostatni dzień, w którym będę pracował z ludźmi, z którymi pracowałem od 3 miesięcy. Dlaczego do soboty? Co z niedzielą? Każdy co do jednego wziął wolne na niedzielę... Wynikły z tego dwie rzeczy: jeśli jakkolwiek chcę zostać zapamiętanym dobrze byłoby pójść w ślady Smile i Mook i pomyśleć o drobnych upominkach. Po drugie, prostą okazała się sugestia zakończenia pracy jeden dzień wcześniej, tak by ostatni dzień z pracy wyjść z ludźmi, których polubiłem. Szczególnie, że jutro zapowiada się długi i męczący dzień. W połączeniu z pracą z obcymi ludźmi, nie czuję wyrzutów sumienia zakończenia pracy na stadionie jeden dzień przed czasem.
Zaraz po powrocie z piątkowej zmiany o 23:30 zacząłem myśleć nad prezentem, jaki mógłbym im dać. I tak do 2:30 powstały później wywołane i wręczone każdemu zdjęcia.
I tak zleciały 3 miesiące...
Pierwszy dzień, w którym powinienem podpisać dokumenty i zapoznać się z miejscem pracy. Zamiast tego zepsułem autobus, wysiadłem w połowie drogi, błądziłem po mieście kilka godzin czując się jak na obcej planecie, żeby na końcu znaleźć drogę do Target Field i wypełnić kilka papierków. Następnie szkolenie a'la pranie mózgu: pierwsza styczność z kilkugodzinną rozmową po angielsku i staraniami zapamiętania jak największej ilości informacji, które mogłyby się przydać w przeciągu kilkumiesięcznej pracy, która dalej była jedną wielką niewiadomą. Wielki stół, przemiła Marie, śmieszni Chińczycy i udający odważnego Filip. Jeden film za drugim, jedna przemowa po kolejnej. Na koniec test na obecność narkotyków i stres, na myśl o babeczkach w Amsterdamie. Niedługo później nastał czas na wyrzucenie mnie na głęboką wodę. Do tej pory mam wrażenie, że woda rzeczywiście była zbyt głęboka. Stand z nachosami i obowiązki kasjera: "Tutaj jest Twoja kasa, obsługuj klientów, powodzenia!". Tak zdezorientowany jak wtedy nie czułem się nigdy... Wrażenia po pierwszym dniu pracy były okropnie demotywujące. Jedynym podtrzymującym na duchu faktem była myśl, że drugiego dnia będę wiedział więcej, a trzeciego może już czegoś się nauczę. Niestety nie znałem wtedy bezsensownego systemu przydzielania pracowników każdego dnia do innego miejsca. Praca drugiego dnia okazała się spokojniejsza umysłowo, ale nie fizycznie. Stanie kilka godzin przy frytkownicach, gdzie klientów widzi się jedynie przez szybę była z jednej strony uspokajająca, bo nic nie mogło mnie zaskoczyć: "Moim polem manewru jest tych kilka urządzeń, a odpowiedzialny jestem za znacznie mniejszy wachlarz obowiązków, więc potrzebne mi było kilkanaście minut na zapoznanie się z procedurami". Fizycznie czułem się o wiele bardziej zmęczony w porównaniu do pierwszego dnia, ale o wiele bardziej wolałem to niż zdezorientowanie i wewnętrzną chęć rzucenia wszystkiego. Liczyłem się jednak z tym, że trzeci dzień będzie inny, nie wspominając o czwartym, piątym i szóstym... Całe szczęście, ale trzeci dzień okazał się zbawienny. Tego dnia poznałem Smile i Mook, które wytłumaczyły mi wszystko czego nie byłem pewien. Na spokojnie i bez presji rozmawiałem z nimi będąc jednocześnie ich runnerem. Oczywiście, że dalej było wiele rzeczy, których nie byłem świadomy lub nie rozumiałem, ale wiedziałem że któraś z nich w pewnym momencie mi pomoże. Wtedy w głowie pojawił się promyk nadziei, a z tego promyka powstała wiadomość, którą wysłałem do działu kadr, po której zostałem przydzielony cały czas do jednego stanowiska. Choć cały czas miałem problemy z rozumieniem, powoli poprawiały się też moje kontakt z Kim, Monie, Angel, Vanessą i Keys. Praca w Target Field momentami ze znośniej przeradzała się w przyjemną. Z jednej strony masa ludzi i niekończące się kolejki, z drugiej długie godziny lenistwa. Codziennie kilku nowych ludzi, z którymi można było porozmawiać lub którzy okazywali się powodem do kłótni lub obgadywania.
I tak dzisiaj opuściłem stand 232 razem ze wszystkimi, śmiejąc się i rozmawiając ostatni raz. Oddałem koszulę i kurtkę, przez przypadek po raz ostatni spotykając się z osobą, która pierwsza okazała się wielkim wsparciem (Marie), będąc przy okazji kierowniczką HR. Po krótkiej, ale niesamowicie ciepłej rozmowie skorzystałem z rampy prowadzącej do wyjścia na ulicy siódmej i po raz ostatni wyszedłem z Target Field.
Komentarze
Prześlij komentarz