Ostatnie dni w Minneapolis (105 - 107)
PIĄTEK
Piątek musiał
potoczyć się planowo. Ostatni dzień roboczy, w którym mogłem i chciałem
załatwić jakiekolwiek formalne sprawy, które dalej trzymałyby mnie w Stanach. Sobota
i niedziela przeznaczone były na totalne lenistwo, zwiedzanie i próbę pogodzenia
się z wyjazdem do Polski. Pierwsza na liście była najbardziej kłopotliwa i
frapująca rzecz, czyli pieniądze. Konkretniej mówiąc, chodziło o odwiedzenie
jednego z oddziałów Bank of America, czyli banku w którym założone miałem konto
i niepozostawienie żadnego śladu po moim pobycie w USA. W teorii wszystko miało
pójść gładko i przyjemnie: spieniężenie ostatniego czeku, przelanie
przewalutowanych na euro pieniędzy na polskie konto i zamknięcie konta. W
praktyce jednak nic nie poszło po mojej myśli. Był piątek, a czek z ostatniego
przepracowanego w Target Field tygodnia jeszcze nie doszedł, a spieniężenie go
wymagało posiadania konta, co z kolei uniemożliwiło mi jego zamknięcie. Jedynym
planem pozostało przelanie pieniędzy, które posiadałem na polskie konto, ale i
to zakończyło się fiaskiem. Dowiedziałem się, że bank nie obsługuje transakcji
przewalutowywania i jedynym wyjściem jest wyciągnięcie wszystkich pieniędzy,
przewalutowanie ich w kantorze, założenie konta w euro i przelanie pieniędzy na
wyznaczone konto, co wydawało się mało zachęcającym rozwiązaniem. Przechadzając
się po Uptown w kierunku sklepu papierniczego po papier do zapakowania prezentu
dla Korsaków myślałem nad alternatywnym poradzeniem sobie z tym problemem. W
głowie pojawiły mi się dwa: spieniężenie wszystkich pieniędzy, zamknięcie konta
i zostawienie podpisanego czeku Korsakom, jako zapłata za wrzesień lub
przeczekanie do poniedziałku, czyli dnia do którego powinienem otrzymać ostatni
czek, spieniężenie wszystkich pieniędzy w Waszyngtonie i zostawienie ich Joe,
który z kolei przelałby odpowiednią ilość na założone przeze mnie w Polsce
konto przeznaczone na dolary. Pierwsza wizja wydawała się mniej zachęcająca od
drugiej, ze względu na chodzenie z plikiem banknotów po dwóch ogromnych i
nieznanych przeze mnie miastach. W związku z tym, drugie rozwiązanie wygrało
walkowerem. Kolejnym punktem dnia, była ostatnia przejażdżka do Southdale,
oddanie firmowych koszulek i ostatnie spotkanie w Pretzlu. Pierwsza z dwóch
rzeczy, która przebiegła po mojej myśli, statystyki na piątek plasowały się w
granicach 50% sukcesywności. Wykres znowu drastycznie spadł wieczorem, kiedy
postanowiłem wręczyć Korsakom zapakowany wcześniej prezent. Postanowiłem
dosiąść się z herbatą do poprawiającej sukienkę druhny swojej córki p. Wiesi i
porozmawiać jeden z ostatnich razy, tak jak rozmawialiśmy na samym początku
mojego pobytu w ich domu. Wtedy też dowiedziałem się, że tego dnia p. Bernard
(lekko ujmując) nie był w dobrym humorze, z którego wyniknęła kłótnia, która z
kolei doprowadziła do siedzenia w milczeniu w dwóch różnych częściach domu.
Podsumowując dzień nie ułożył się po moich planach, a jedynym pocieszeniem był
seans Conjuring 2 mając w tle nocną i zachmurzoną panoramę Minneapolis.
SOBOTA
Kolejny dzień, w którym pobudka okazywała się o wiele przyjemniejsza niż
mogłoby się to wydawać. Kolejny dzień, który powinien być wykorzystany w 100%.
Do wylotu z Minneapolis pozostały 2 dni, a rzeczy do zrobienia w mieście
pozostawała jeszcze długa lista: Walker, minigolf, Minnehaha Falls i St. Paul.
Realizacja planu miała odbyć się w podanej kolejności, ale przyzwyczajony do
improwizacji przygotowany byłem do nieoczekiwanej zmiany harmonogramu dnia.
Wyjście z LPM przez Loring Park i most nad rozwidlającą się Hennepin Avenue,
w kierunku remontowanego dookoła muzeum
sztuki współczesnej. Tym razem pogoda do wyjścia na dach budynku i zagrania w
minigolfa sprzyjała w najlepsze. Nie sprzyjały za to terminy – najwcześniejsze
wolne okienko okazało się być za 3 godziny, co w żaden sposób nie pomagało w
sprawnej realizacji planu dnia. Drugie podejście i druga klapa. Zmierzając z
powrotem w stronę Downtown tą samą drogą co zawsze, próbując za każdym razem
zarejestrować każdy obraz dookoła mnie, kiedy w świadomości pojawia się coraz
realniejsza wizja wyjazdu i możliwości nie powrócenia w to samo miejsce szliśmy
chwilowo bez celu. Zatrzymując się na
chwilę w Targecie po szybki prowiant i w Panera Bread na śniadanie dalej nie
udało się nam podjąć decyzji odnośnie następnego przystanku. W głowie pojawiały
się dwa scenariusze: kolejka i St. Paul lub kolejka i Minnehaha Falls. Były to
jednak dwa zupełnie odległe kierunki, dlatego decyzja zależeć będzie od jedynego
wspólnego mianownika: kolejki – wsiadamy do pierwszej lepszej. Tego dnia w
Minneapolis odbywał się coroczny dzień otwartych drzwi. Oznaczało to możliwość
wejścia do większości potencjalnie nowych mieszkań oferowanych do sprzedaży lub
pod wynajem w mieście. Cóż, chcąc nie chcąc z okazji trzeba było skorzystać.
Przystanek kolejki a tuż obok niego konkurujący z LPM nowy apartamentowiec,
który nie różnił się od większości wieżowców w okolicy i otwarty był na
znudzonych mieszkańców, chcących zasmakować życia bogaczy. Zaczynając od „skromnej”
kawalerki kończąc na mieszkaniu z widokiem na pobliskie drapacze chmur i basen
za balkonem wróciliśmy z powrotem na przystanek czekając na najbliższy
transport. Biało-niebieska kolejka nadjeżdżająca od strony Target Field a na
niej „Mall of America”. Decyzja zapadła, jedziemy w kierunku Minnehaha
Falls poczuć się jak w parku narodowym.
Jadąc ichniejszym odpowiednikiem tramwaju (który bardziej przypominał pociąg)
ostatni raz miałem okazje napatrzeć się na mieszankę ludzi wsiadająca na
przystanku, w której zawsze znajdzie się ktoś bardziej przykuwający uwagę, np. ludzie
mówiący do siebie lub tacy, którzy nie znają pojęcia słuchawek. Czasem
aktywność zmieniała się na bardziej lakoniczną, czyli przeglądanie śmiesznych
obrazków w Internecie, kiedy ludzie zaczynali nudzić. Minnehaha Falls to
wodospad, który większość z ludzi przyjeżdżających do Minneapolis odwiedza na
samym początku, jako jedno z ładniejszych miejsc w mieście. Od zawsze działając
niestandardowo ja wybrałem przedostatni dzień pobytu, który okazał się jednym z
przyjemniejszych i ładniejszych dni w Stanach – bezchmurne niebo, lekki wiatr i
powoli zaczynająca się jesień. W taki dzień jak ten ludzi w okolicy nie
brakowało, ale z drugiej strony nie było ich na tyle dużo, żeby przeszkadzali w
cieszeniu się miejscem. Spacerując od wodospadu, w kierunku lasu kiedy to
ścieżka zmieniała się na kładki ze względu na zalewany przez rzekę obszar,
przechodząc z jednego mostu na drugi w kierunku wysepki obsypanej dookoła
piaskiem z powalonymi konarami drzew przypominającymi krajobrazem polskie morze
zrobiliśmy kółko w miejscu odebranym przeze mnie jako mini-park narodowy.
Słońce zaczynało powoli zachodzić, a w brzuchach zaczynało coraz głośniej burczeć.
Kierunek dalszej wycieczki wydał się oczywisty: Mall of America. A tam nikt
bogatemu nie zabroni zamówienia sobie we włoskiej knajpie tortilli ze smażonymi
kalmarami (lub kolejnego nieposiadającego jakikolwiek smak dania). Po wszystkim
jeszcze jeden spacer wśród sklepów, do których do tej pory nie mogłem się
przyzwyczaić ani się w nich odnaleźć. Zupełnie inaczej radziłem sobie za to w
Downtown, które miałem okazję zobaczyć po zmroku po raz ostatni. W tamtym
momencie chciałem stać w jednym miejscu i wpatrywać się w las wieżowców
przynajmniej kilkanaście minut, żeby w pamięci wyryć sobie przynajmniej jeden
widok, którego nie zapomnę przez długi czas. Jedyną pocieszającą wizją, było
spróbowanie s’mores, czyli jedynej rzeczy, której przepisu mam zamiar użyć w
Polsce nieraz nie dwa.
Niedziela
Ostatni dzień w Minneapolis okazał się równie pogodny jak poprzedni,
dlatego siedzenie w domu należało ograniczyć do minimum. Przed trzecią próbą
zagrania w minigolfa wskazane było zjedzenie pożywnego śniadania. Wiadome było
od początku, że nie ma lepszego miejsca niż Eggy’s, czyli restauracja, która niespodziewania
okazała się tą najbardziej zapadającą w pamięć. Nie było również lepszego
wyboru niż amerykańska wersja naleśników ze świeżymi owocami, syropem klonowym
i bitą śmietaną. Dopiero wtedy można było myśleć o kolejnym podejściu i
wyprawie do Walkera. Od najbliższego wolnego terminu minigolfa dzieliła nas
godzina, a wcześniej zakupiony bilet upoważniał nas do zwiedzenia muzeum sztuki
współczesnej, więc kolejność zdarzeń
była jasna. Zagłębiając się coraz bardziej i obserwując coraz to nowsze wystawy
zacząłem powoli tracić jakiekolwiek poczucie estetyki. Moje IQ spadało
proporcjonalnie do czasu spędzonego w muzeum. Kiedy minęła godzina, a IQ spadło
poniżej zera nastał czas na moje zwycięstwo! Przed nami dziewięć pól do minigolfa
m.in. z konstelacją gwiazd, farmą czy stołem bilardowym. Moja wygrana nie
doszła do skutku ze względu na haniebne oszustwa na polu golfowym, gdzie mimo
wszystko chciałoby się grać o wiele dłużej. Z muzeum w stronę Downtown, a
stamtąd kolejką do St. Paul, czyli drugiego z bliźniaczych miast. Już od samego
początku można było zauważyć różnicę miedzy tymi dwoma miastami. Brak tutaj
było szklanych wieżowców wybijających się ponad horyzont, a zamiast nich
zauważyć się dało klasycystyczne budowle wzorowane na tych z Waszyngtonu.
Pomimo kilku różnic niedziela w obu miastach była tak samo martwa. Do tej pory
nie jestem przekonany co było tego przyczyną: zamknięte lokale powodowały brak
ludzi na ulicach czy brak ludzi na ulicach powodował zamykanie lokali w tym
dniu. W brzuchach zaczynało burczeć coraz głośniej, a z oddali dało usłyszeć
się puszczaną z głośników muzykę. Oczywiście, że pierwszą myślą był miłośnik
jeżdżenia samochodem z opuszczoną szybą i basem na maxa, ale okazało się
inaczej. Na środku małego parku odbywał się dziwny festyn, a osoby przebrane w
staromodne stroje z maskami strasznych zwierząt na twarzy tańczyły do piosenki,
której słowa ograniczyła się do: „McDonald’s, McDonald’s, Kentucky Fried
Chicken and a Pizza Hut!”. IQ, które tego dnia i tak było pod kreską po wizycie
w muzeum spadło jeszcze niżej. Co więcej, śpiewanie o typowym amerykańskim
jedzeniu jeszcze bardziej wzmogło głód, dlatego najbliższym przystankiem była
knajpa z... typowym amerykańskim jedzeniem, czyli hamburgerami. Stamtąd w
stronę ogromnej bazyliki na wzgórzu, zahaczając o remontowany w tym czasie parlament
kończąc na kolejce w stronę Minneapolis. Nieważne jak bardzo chciałem zapomnieć o
fakcie, że spędzam moje ostatnie chwile w mieście, które tak bardzo mnie
zmieniło i z podziwu którego dalej nie mogłem wyjść w tym momencie nie dało się
„myśleć pozytywnie”. Z mieszkania Joe siedząc na sofie i obserwując po raz
ostatni widok, którego nie zapomnę przed oczami miałem wszystkie momenty z mojego
nierealnego pobytu w Stanach, który prawdopodobnie okazał się dla mnie jednym z
największych sprawdzianów. Bardzo nie chciałem opuszczać tego miejsca (zarówno mieszkania
jak i miasta), więc moment wyjścia przeciągałem jak najdłużej. Widząc miasto z
dwudziestego piętra chciałem zapamiętać każdy budynek, każde drzewo i ulicę
jakie tylko mogłem znaleźć w zasięgu mojego wzroku. Ten widok na pewno
pozostanie jednym z najpiękniejszych jakie widziałem. Robiło się jednak coraz
później, a ja nie zacząłem się nawet pakować. Ostatnie spojrzenie na miasto,
ostatnie spojrzenie na mieszkanie i parkiem przez most udałem się na przystanek
autobusowy. Ostatnia przejażdżka autobusem, którym zdarzało mi się jeździć
kilka razy dziennie i ostatnia wysiadka na skrzyżowaniu 58th i Xerxes Avenue.
Zaraz po wejściu podziękowałem Korsakom za wszystko co dla mnie zrobili
wręczając im wcześniej zapakowany prezent (z którego dzięki Bogu bardzo się
ucieszyli) i zacząłem niekończące się pakowanie. Ostatnia noc w Minneapolis i
oczekiwanie na to, co przyniosą następne trzy dni.
Komentarze
Prześlij komentarz