Dzień 96 - 104


Seria intensywnych dni typu "czerp i próbuj co tylko się da".
NIEDZIELA
Jeden z tych dni, kiedy miałem okazję chociaż przez chwilę zobaczyć się z pozostałymi domownikami. Oczywiście w te dni również nie ma mowy o spaniu ze względu na odgłosy jakie wydaje sufit w moim pokoju/podłoga w kuchni. Co mnie zaskoczyło na samym początku dnia, to plan pojechania na polską mszę, czyli coś czego nie doświadczyłem od początku pobytu w Stanach. Druga (trzecia) okazja może się nie powtórzyć, dlatego postanowiłem zabrać się razem z p. Wiesią i jeszcze raz spróbować spotkać się z księdzem, któremu zawdzięczam dach nad głową w Stanach. Wcześniej jednak udało mi się wyprosić szybkie strzyżenie, na które czekałem ponad 2 tygodnie.
Dane:
- rozpoczęcie mszy - 11:30
- dystans - 15 km
- wyjazd z domu - 11:25
Cóż, faktu że byliśmy spóźnieni chyba nie muszę opisywać, ale to co było zaskoczeniem to ilość aut w okolicy kościoła. Po chwili krążenia i szukania wolnego miejsca zagadka została rozwiązana - zorganizowany został kameralny polski festyn na tyłach budynku. Po mszy i przywitaniu się z kilkoma osobami, które miałem okazję poznać i które były w kościele udałem się do zakrystii przywitać się z księdzem. Samo spotkanie przebiegło nieco rozczarowująco, kiedy to miałem wrażenie, że nawet mimo wyjaśnień nie wiedział kim jestem i nie starał się tego zbytnio ukrywać. Sprawiał wrażenie nieobecnego i lekko zmulonego, dlatego po rozmowie, która nie trwała długo, udałem się w kierunku festynu. Koło fortuny, konkursy, loteria fantowa, namiot z krzesłami, telewizorem i meczem i stoisko z jedzeniem (polskim!). Nie było nawet mowy, żeby przejść koło tego obojętnie i nie kupić przynajmniej jednej rzeczy z menu, które dawało do wyboru: gołąbki, pierogi, placki ziemniaczane, kiełbasa z bułką. Postanowiłem zamówić pierogi i gołąbki, żeby zaraz potem spotkać się z Joe i dać mu do spróbowania "polskich specjałów". Pech chciał, że chwilę wcześniej zjadł ogromne śniadanie, a ja zdążyłem być głodny... I nie, nie zjadłem wszystkiego. Zostawiłem mu jednego gołąbka i kilka pierogów. Wtedy też zacząłem tłumaczyć, dlaczego danie, które nawiązuje do gołąbków nie ma z nimi kompletnie nic związanego. Jednak pół porcji polskich dań nie wystarczyło, żeby zaspokoić mój głód. Czas więc pomyśleć o obiedzie. Kuchnia azjatycka? włoska restauracja? Lokalna knajpka? Gdzie tam... W jednej ręce kupony do Burger Kinga, w drugiej bilet autobusowy i w drogę! Gdyby tego było mało, to kolacja odbyła się w McDonaldzie (przy czym dalej potwierdzam, że amerykańskie hamburgery smakują gorzej). Pomiędzy jednym fastfoodem a drugim zadecydowałem odwiedzić odbywający się od piątku w Uptown grecki festiwal. Oczywiście, że cały czas byłem głodny, dlatego nawet nie było mowy, żeby nie spróbować nowych rzeczy. Zacząłem od małej sałatki greckiej, po zjedzeniu której zwiedziliśmy ichniejszy kościół i patio z niesamowitym widokiem na jezioro. Kiedy byłem gotowy kupić coś większego, festiwal zbliżał się ku końcowi i z jedzenie nie zostało już nic...
PONIEDZIAŁEK
Z "work&travel" praktycznie zniknęło "work", dlatego nastał czas wydać trochę zarobionych pieniędzy. Cel? Mall of America. Pierwszy zakup był raczej jasny - śniadanie. Jednak kanapka z Subway'a za $7 nie była warta swojej ceny. Później z zakupami szło już coraz gorzej. Trzy smutne fakty: w większości nie podoba mi się moda Amerykanów, odniosłem wrażenie o wiele mniejszej ilości sklepów dla mężczyzn i europejskie rozmiarówki znacznie odbiegają normą od amerykańskich. Czasem najmniejsza koszulka wyglądała na mnie jak worek na śmieci. Koniec końców jedynym zakupem stricte przeznaczonym dla mnie został skórzany zeszyt na nowy rok akademicki. Smutne, ale prawdziwe. Czas więc było znaleźć pocieszenie w deserze lodowym z truskawkami, karmelem i kruszonymi ciastkami. Tego też dnia galerię opanowali Muzułmanie. Z czystym sercem mogę stwierdzić, że stanowili znaczną większość wszystkich klientów galerii w granicach 70-85%. Nawet w połowie tak tłoczno nie było w IKEI. Baa... wydawała się całkowicie pusta. Produkty te same, rozstawienie asortymentów w większości to samo, nawet jedzenie to samo. Oczywiście, że pierwszym przystankiem w IKEI zamiast kupienia ram, po które przyszedłem było kupienie klopsów z żurawiną, za którymi zdążyłęm się stęsknić. O zgrozo... Kolejne zawiedzenie i kolejny posiłek, który smakuje o wiele lepiej w Polsce. Po obiedzie prosto po 3 białe ramy do prezentu dla Korsaków, kolejka, autobus i łóżko. Kombinacja włóczenia się pół dnia po sklepach i spadek ciśnienia dały się odczuć. Resztę wieczoru spędziłem leżąc półprzytomny na łóżku.
WTOREK
Ostatni dzień pracy, ostatni wtorek i
jedna z ostatnich okazji, żeby w pełni przyjrzeć się miastu. Wszystko musiało
zostać rozplanowane jak najlepiej, uwzględniając tak dużo rzeczy jak to tylko jest
możliwe. Pierwsze w kolejności? Wydruk posterów dla Korsaków, czyli wycieczka
do IDS Center i tamtejszego oddziału FedEX. Cały projekt przygotowany jak
należy: ramy zmierzone, druk w idealnych rozmiarach, kolory dodane. Pytanie,
czy chcę wydrukować to jak należy, czyli na grubszym papierze, czy iść po
taniości i wybrać najzwyklejszy papier jaki tylko mają. Po szybkiej chwili
namysłu, doszedłem do wniosku, że nawet bez wydrukowanych map prezent wydawał
się robić coraz droższy i droższy: ramy, naklejki z przesyłką, papier do
pakowania. W momencie kiedy dostałem do ręki wydrukowane projekty i usłyszałem
cenę dostałem ataku serca. Ponad $50 za 3 mapy, na których wykorzystanie tuszu
oscyluje w granicach 5-10%. Prawdopodobnie polityka FedEXu działa na innych
zasadach niż znałem ją z Polski. Tutaj nie płaci się za zużyty tusz, a za
wielkość wydruku. Nie ważne więc czy miałbym jedną kropkę na formacie A1 czy
zadrukowaną na kolorowo całą stronę A2 – i tak zapłaciłbym więcej za
nieporównywalnie mniejszą kropkę. Cóż, musiałem pogodzić się z ceną, grzecznie
zapłacić i wyjść. Wliczając wydruk podarunek dla Korsaków z 3 okazji: urodzin
p. Wiesi, urodzin p. Bernarda i w podziękowaniu za okazaną pomoc wyniósł mnie
ok. $100. Mimo wszystko, mając powyższe w świadomości nie czułem się tym
przytłoczony. To ile dla mnie zrobili i kwota jaką dzięki nim zaoszczędziłem
jest nieporównywalna do tego, co chciałem im wręczyć. Czas więc powłóczyć się
bez celu po mieście i zrobić tak dużo zdjęć, żeby zapamiętać miasto z każdej
perspektywy. Nicolett Mall, 7th Street i Target Field, Hennepin Avenue... Po
drodze na „kebaba”, gdzie byłem jedyną osobą, która nie nosiła garnituru i do
sklepu w poszukiwaniu czekolady. Po 5 minutach błądzenia pośród alejek z
nieznaną mi żywnością zorientowałem się, że trafiłem do sklepu z wegańskimi
produktami – kolejny atak serca. Wyszedłem stamtąd tak szybko jak szybko wszedłem.
Dalsza część wędrówki po Minneapolis przełożona na jutro, czas wsiąść w autobus
i wyruszyć w kierunku Southdale Center. Tego dnia pracowałem z Jenną, lecz miałem
okazję pożegnać się też z Anną, Alexem i Georgem. George wręczył mi ostatni
czek, życzył wszystkiego dobrego i jeszcze raz przypomniał, że jeśli będę
potrzebował jego pomocy, pracy lub rekomendacji mogę na nim polegać w każdej
chwili. Kolejny dowód na to, jak bardzo będę tęsknił za nastawieniem ludzi z
Midwestu. Dzień w pracy okazał się niewymagający, a wieczór skończył się jedząc
ostatnią porcję precli, która została po zamknięciu galerii.
ŚRODA
Bezrobocie pełną gębą. Zero pośpiechu,
gofry z bitą śmietaną i owocami na śniadanie i... nieplanowana pobudka z powodu
nieznanego telefonu. Dopiero po chwili zorientowałem się, że jakiś czas temu
pozostawiłem jedną osobę w oczekiwaniu na moją odpowiedź. Była to Polka,
przyjaciółka p. Moniki, której miałem pomagać z pracami w ogródku, kiedy to
jeszcze byłem w trakcie poszukiwań drugiej pracy. Zadzwoniła do mnie 2 tygodnie
wcześniej z pytaniem czy jestem w stanie pomóc jej ze wspomnianymi zadaniami.
Nie do końca znałem swój grafik w Southdale, dlatego poleciłem jej, żeby
zadzwoniła za jakiś czas, kiedy będę w stanie świadomie rozplanować mój grafik
i ostatnie chwile w Minneapolis. Z góry wiedziałem, że prawdopodobnie skończy
się na mojej odmowie, bo nie wyobrażam sobie spędzania ostatniego tygodnia w
Stanach grabiąc liście lub przekopując ogródek, ale miałem nadzieję, że może
sama zrezygnuje z tego pomysłu. Tak się nie stało i zadzwoniła do mnie tego
dnia z tym samym pytaniem. Grzecznie odmówiłem dodając przy okazji, że moim
aktualnym zadaniem jest zwiedzenie jeszcze raz wszystkich miejsc, które
aktualnie zwiedziłem i odwiedzenie tych, do których nie udało mi się dotrzeć.
Wtedy zaczął się monolog i rekomendacje wszystkich miejsc dookoła, które warte
są zobaczenia. Teatr, muzeum, wystawa, sklepik z kanapkami... Rozmowa skończyła
się niespodziewanie ciepło, z propozycją że jeśli jeszcze kiedykolwiek znajdę
się w Minneapolis i będę miał problemy z mieszkaniem, mogę do niej zadzwonić o
każdej porze dnia i nocy mówiąc: „Cześć! Jestem na lotnisku, mogę u Ciebie
mieszkać?!”, a ona z największą przyjemnością odbierze mnie stamtąd i zawiezie
do swojego domu. To oznaczało, że znalazłem trzecie miejsce w Minneapolis,
które przygarnęłoby bezdomnego w Stanach Filipa. Pogoda tego dnia sprzyjała
kontynuowaniu włóczenia się po mieście i robieniu zdjęć wszystkiemu czego
popadnie. Oczywiście, tak męcząca aktywność wymaga porządnego posiłku. Wysiadka
w Uptown, kierunek: Chipotle, czyli najpopularniejsza meksykańska sieć
restauracji w Stanach. Burrito, biały ryż, czarna fasola, awokado, śmietana,
salsa, sałata, kurczak i guacamole. Cóż... Kuchnia skośnookich dalej dla mnie
jest najlepszą kuchnią w USA. Z Uptown wzdłuż Hennepin, przez Loring Park,
Spruce Avenue, Nicolett Mall, żeby znaleźć się w Downtown. Z Downtown na znowu
na Spruce, z Spruce znowu w kierunku Nicolett aż za Missisipi. I Kramcza...
Kramczuk... Kramarczuk? W każdym razie popularna restauracja ze wschodnio-europejskim
jedzeniem. Zbliżała się 20:00, więc wybijał ostatni moment, w którym można było
zamówić cokolwiek przed zamknięciem. Pierogi z ziemniakami, serem i chrzanem,
polska kiełbasa i butelka wina, która chodziła za mną od ponad miesiąca. Po półdniowej
wycieczce czas było zabrać się za mniej przyjemne, a bardziej przyziemne rzeczy
czyli zakup biletu z Waszyngtonu do Nowego Jorku i znalezienie noclegu na jeden
dzień w mieście, które od zawsze chciałem odwiedzić. 2 zadania i 2 niemiłe
zaskoczenia. Ceny biletów na pociąg wzrosły o 100% w porównaniu do poprzedniego tygodnia, a o
cenach hoteli w Nowym Jorku nie będę nawet wspominał, bo $300-$400 za pokój, w
którym ledwo miałbym czas na sen była zatrważająca. Zrezygnujmy więc z hotelu w
centrum lub w pobliżu centrum, a poszukajmy w okolicy lotniska. O! $100-$200,
jest dobrze! Czas sprawdzić recenzje: „nigdy w życiu nie przeżyłam nocy w
gorszym hotelu”, „fakt posiadania szyb przeciwpancernej w recepcji nie zachęca
do zostania w tym miejscu nawet przez chwilę”, „stanowczo odradzam”. Ok, jestem
w kropce. Wtedy naszła mnie myśl, na zrezygnowani z pobytu w Nowym Jorku i
wyruszenie prosto z Waszyngtonu na lotnisku JFK, a stamtąd do Polski bez
jakiegokolwiek zwiedzania. Pojawił się też pomysł zwiedzenia Nowego Jorku w
przeciągu 24-godzinnego pobytu tam bez wynajmowania pokoju, jednak 20-kilogramowa
walizka z dorobkiem życia nie zachęcała do tego rozwiązania. Czas pokaże... Podejmę
decyzję jutro, kiedy emocje opadną, a ja postaram się przespać z natłokiem
myśli, jaki pojawił się tego dnia.
CZWARTEK
Jak można polepszyć samopoczucie po źle
zakończonym dniu? Oczywiście, że za pomocą jedzenia. Jakie jedzenie najlepsze
jest na poprawę samopoczucie? Jak najsłodsze. Kierunek: Target. Cel: Wszystko. Paczka
M&M’s... A nie, jednak 2 paczki ze względu na promocję. Sok pomarańczowy...
Aaaalbo dwa. O, żelki! Jezus Maria! Zapomniałbym, że nie spróbowałem przez 3
miesiące s’mores! Pianki, krakersy i czekolada? Jest. A co na obiad? Przecież
nie będę gotował. Rozglądając się za obiadem, podeszła do mnie starsza kobieta
mówiąc: „Przepraszam Pana, jeśli szuka Pan czegoś na obiad, w alejce dalej jest
przecena na pizzę. Miałam ten sam problem”. Obiad odhaczony? Odhaczony. Można
wracać do domu. A w domu powtórka z rozrywki, czyli próba rozwiązania nowojorskiego
problemu. Poradziłem sobie z przylotem do Stanów bez mieszkania, poradzę sobie też
jeden dzień w Nowym Jorku. Ostatnią deską ratunku był AirBNB, czyli portal
który oferuje współdzielenie mieszkania z domownikami przez krótki okres czasu.
I w ten sposób znajdę się w Queens na Long Island, zaraz obok Manhattanu z
przemiłym młodym małżeństwem, które okazało się niesamowicie sympatyczne i
super tanie w porównaniu do hoteli w ich okolicy. Nocleg załatwiony, czas więc
na transport z Waszyngtonu. Jako, że pociąg okazał się stosunkowo drogi, czemu
by nie sprawdzić samolotu raz jeszcze? (Jak gdyby 3 loty w przeciągu tygodnia
to za mało). I tak samo ten pomysł okazał się dobrym pomysłem. Znalazłem bilet
lotniczy tańszy od pociągu. Wszystko załatwione, stres zmniejszony o 100%. Zwieńczeniem dnia miał okazać się minigolf,
jednak pogoda miała inne plany. Czwartek skończył się ulewą i ulubionym
widokiem na miasto. Wizja opuszczenia Minneapolis wydawała się coraz bardziej
realna i mimo pozbycia się jakichkolwiek emocji, coraz bardziej depresyjna
zważywszy na pogodę tego dnia.
Komentarze
Prześlij komentarz