Dzień 0
Przed wylotem
Porównując oba wyjazdy do Stanów, z łatwością można stwierdzić, że sprawy
wyglądały zupełnie inaczej już od samego początku - inne nastawienie, inne
przeżycia, inny cel. Ilość problemów
przed problemów w tym roku to wyjazdem w 2016 i brak największą zauważalną
różnicą. Znajomość miejsca do którego się jedzie, pewność mieszkania w którym
będzie się przebywać przez 3 miesiące,
świadomość tego, że w każdej chwili mogę liczyć na pomoc tutejszych
przyjaciół dają mi niewyobrażalną przewagę i komfort. A mimo to stres potrafił
dać się we znaki. Strategia z ubiegłego roku, w której wszystkie emocje
związane z wyjazdem zostały schowane głęboko we mnie i których starałem się nie
wypuszczać na zewnątrz, nie mogła być zastosowana w tym roku. Ekscytacja, oczekiwanie,
ciągłe rozmowy… tego nie dało się już ukryć, cieszyłem się tą podróżą jak
cholera.
Podróż
Niespodziewanie udało mi się zasnąć w noc przed
wylotem, mając w pamięci jak nieefektywne potrafią być próby zaśnięcia w
samolocie. Co prawda 4-godzinnego snu nie można zaliczyć do w pełni
regenerującego odpoczynku, ale tyle musiało wystarczyć. Po pobudce o 3.00,
podróży do Warszawy i oddaniu głównego bagażu przyszedł czas na obserwację
ludzi w kolejce do odprawy. Pocieszający był fakt, że dłuższy z lotów spędzę
otoczony Polakami (a przynajmniej ludźmi wylatującymi z Polski), co dawało mi
również pewność, że lot skończy się typowymi dla naszego narodu oklaskami.
Każde dziecko ustawiające się z rodzicami w kolejce do odprawy zwiększało
szanse na uprzykrzenie lotu wszystkim pasażerom. Po 30 minutach takiego
siedzenia przyszedł czas na pożegnanie i przejście w głąb lotniska, gdzie
czekała mnie kolejna godzina oczekiwania na samolot. Dwa loty i dwa
zarezerwowane miejsca koło okna stawiały mnie w komfortowej sytuacji, gdzie w
każdej chwili mogę oprzeć się o ściankę znajdującą się obok i nie martwić się o
skręcenie karku próbując usnąć w dziwnej pozycji. Obydwa samoloty wydawały się
być zaprojektowane w o wiele lepszej konfiguracji, niż te którymi leciałem w
ubiegłym roku. Żeby życie nie było takie piękne samolot z Warszawy do Toronto,
którego podróż miała wynieść lekko ponad 9h, okazał się nie być tak wyposażony
jak się spodziewałem. Siedzenie przede mną było tylko siedzeniem. Centrum
rozrywki – brak. Fakt faktem miałem przy sobie komórkę i laptop, ale na żaden z
nich nie był przygotowany i wyposażony w taką ilość filmów, która pozwoliłaby
przetrwać 9-godzinną nudę. Nie było jednak tak źle, jak można się było tego
spodziewać – Air Canada oferuje dostęp do WiFi, które wykorzystać można jedynie
przy wcześniejszym pobraniu ich aplikacji. Jeśli wszystkie wymagania zostaną
spełnione biedny pasażer dostaje dostęp do biblioteki filmów, piosenek i gier
na własnym telefonie lub komputerze. Bogaty pasażer z kolei może dostać iPada
na czas podróży z pełnym dostępem do internetu. Po zapoznaniu się z
wnętrznościami puszki, w której miałem być zamknięty przez najbliższych kilka
godzin i po starcie samolotu oczy same zamykały się do spania. 45 minut okazało
się moim maksimum snu, które mogłem osiągnąć w samolocie. W teorii może wydawać
się, że to krótko, w praktyce jednak okazuje się, że 45 minut wystarczyło do
przegapienia obiadu. Pozostały czas należał do książki Mastertona, 2 bajek,
obserwowaniu widoku zza okna i próbie ścierpienia płaczu niemowlaka 2 rzędy
dalej. Planowy przylot przez opóźnienie w Warszawie przesunął się z 12.40
lokalnego czasu na 13.10 co dawało mi 1,5 godziny na przesiadkę zamiast
początkowych dwóch godzin. Myślałem, że
tyle w zupełności wystarczy, ale po kilku chwilach okazało się że bardziej
mylić się nie mogłem. Pierwsza kontrola przebiegła sprawnie – sprawdzenie bagażu
i przejście przez bramki. Z każdą kolejną było już coraz gorzej. Drugie
stanowisko okazało się być bardziej zautomatyzowane i wymagające samodzielności
– komputer skanujący paszport i wizę, który już przy drugim kroku wykrył
problem z wizą i nakazał skierowanie się do innego stanowiska. Kolejne
stanowisko składało się z 3-etapowego wypełnienia wniosku na komputerze i
przejścia do kolejnego stanowiska, które nie pozwalało przejść dalej do czasu
wyświetlenia się inicjałów i numeru lotu na ekranach umieszczonych na ścianie.
Po tym czasie zbłąkany strudzony obcokrajowiec mógł doczekać się ogromnej
kolejki pozostałych podróżnych oczekujących na odprawę wizową do Stanów. Czasu
do wylotu pozostawało coraz mniej, ale 50 minut wydawało się nie być jeszcze
złym wynikiem. Niestety, podchodząc do krótszej z dwóch kolejek zostałem
cofnięty, bo nie miałem przy sobie druku, który powinienem otrzymać w pierwszym
stoisku komputerowym. W takim przypadku musiałem ręcznie wypełnić inny wniosek,
który znajdował się w innym kącie pomieszczenia i dopiero wrócić do dłuższej z
kolejek, a ta poruszała się niemiłosiernie wolno. Po 10 minutach stania
praktycznie w jednym miejscu i świadomości tego, że właśnie zaczęła się odprawa
stres zaczął dawać się we znaki, szczególnie że w drodze po wizę stało przede
mną ponad 40 osób. W pewnym momencie obsługa lotniska, z którą wcześniej
rozmawiałem i mówiłem, że mój samolot zaraz wyruszy zlitowała się i puściła
mnie kilka osób do przodu, żeby być najbliższym do okienka i rozmowy z
amerykańskim urzędnikiem. Zostało mi 10 minut do zakończenia odprawy, więc mogę
się jedynie domyślić jak bardzo podejrzanie i nerwowo wyglądałem podczas rozmowy
z pracownikiem amerykańskiego biura. Po wszystkim ruszyłem czymś na pograniczu
truchtu i biegu w stronę bramki, przy której powinien stać mój samolot.
Powinien, bo jak się okazało – nie stał. Na szczęście zamiast widoku
odlatującego samolotu monitor obok pokazywał wielki napis „DELAYED for 30 min”.
Dopiero wtedy mogłem pierwszy raz od wejścia na lotnisko usiąść i przestać się
stresować. Po tym czasie wsiadłem już do opóźnionego lecącego z Waszyngtonu
samolotu, który już bez problemu powinien zabrać mnie do Minneapolis. Samolot z
dwoma siedzeniami na prawo i dwoma siedzeniami na lewo wydawał się
najwygodniejszym ze wszystkich dotychczasowych. Co więcej, ten którym miałem
lecieć tylko dwie godziny wyposażony był w centrum rozrywki, którego brakowało
w znacznie większym lecącym z Warszawy. Miejsca 22A, a na tym miejscu zmęczony
staruszek spoglądający przez okno, który zapewne pomylił miejsca albo liczył,
że nikt nie usiądzie tam gdzie siedział właśnie on. Zamiast upominać się o
swoje usiadłem grzecznie na miejscu obok niego i w spokoju puściłem sobie
kolejny film, mając w głowie świadomość, że za niedługo wyląduje w miejscu,
którego nie mogłem się tak długo doczekać. Ta myśl powodowała, że ostatnie 30
minut lotu zamieniło się w czyste rozmyślanie i coraz większą radość. Tym razem na lotnisko w Minneapolis wchodziłem jako turysta
należący do tego lepszego sortu, który nie wymagał już żadnej kontroli
granicznej a potrzebne było jedynie odebranie bagażu. Dzień
skończył się w azjatyckiej knajpie kilka kroków od mieszkania, gdzie emocje już
powoli opadły, ale po mnie z łatwością było widać jak bardzo szczęśliwy jestem,
że tu jestem.
Komentarze
Prześlij komentarz