Dzień 40-45























Po początkowej ekscytacji z przylotu do Stanów i wrażeniach związanych z podróżą do Kalifornii pozostałe dni wydają się zlewać w jedno. Ale dalej to jedno nie jest zwykłym szarym zlepkiem zmarnowanego czasu, a codzienna (amerykańską) rutyną, do której pewnie nie raz będę wracał myślami, a która chciałbym żeby nie kończyła się wraz z końcem września. I mimo że zostało jeszcze sporo czasu na trwanie w tej bajce w głowach obu z nas powoli uzmysławia się fakt, że wszystko ma swój koniec. Powrót z lotniska planowałem spędzić w zamówionym uberze, który zabrałby mnie prosto do mieszkania, jednak noc nie sprzyjała korzystnym cenom. Najtańszą ofertą, która pokazała się na moim telefonie stojąc przed budynkiem lotniska było $35, co skłoniło mnie do rozważenia raz jeszcze podróży kolejką. I okazało się, że nie był to wcale najgorszy pomysł biorąc pod uwagę, że trafiłem na moment, w którym nie musiałem długo czekać na przystanku, za przejażdżkę zapłaciłem $1.75 i z walizką na kółkach przeszedłem się po opustoszałym Nicollet Avenue, wchodząc do mieszkania kilkanaście minut po północy. Kolejnych kilka dni spędziłem na zmianę na pojedynczych lub podwójnych zmianach, wracając najczęściej do mieszkania po 23.00. Wyjątek stanowił czwartek, w którym temperatura spadła do 13 stopni - nie tylko ja byłem zaskoczony, że w Minneapolis podczas lata może być chłodniej niż 20 stopni. Druga zmiana na otwartym stadionie i stanie za kasą przez kilka godzin w częściowym bezruchu skłoniły mnie po czterech godzinach do wyjścia z pracy. Sobota i niedziela były kolejnymi dniami, które powinienem spędzić na Target Field, ale tak się nie stało. Plan zakładał zostanie w łóżku tak długo jak się da bez przejmowania się zbędnymi atrakcjami gdziekolwiek na mieście. Oczywiście skończyło się inaczej, bo zamiast śniadania w łóżku padło na Eggy’s, które czekało na mój powrót cały rok. I jak się okazało musiało jeszcze chwilę poczekać, bo lokal o tej godzinie był już pełny. Zamiast stania 30 minut w kolejce postanowiliśmy sprawdzić co takiego zwabiło cały tłum ludzi widziany z balkonu na przeciwną stronę Hennepin Avenue. Skromny poranny koncert skierowany był głównie do rodzin z dziećmi, którzy faktycznie stanowili pokaźną większość zebranych tam ludzi skacząc, tańcząc i bawiąc się razem w rytm czegoś na wzór country. Tym sposobem 30 minut zleciało w mgnieniu oka, a my z powrotem znaleźliśmy się na pierwszym piętrze LPM, obżerając się słynnymi naleśnikami z owocami i bitą śmietaną. Kolejnym punktem soboty był więc wyjazd do galerii wypełnionej jak zawsze masą klientów. Oprócz gustu kolejnym problemem zakupów, jest amerykańska rozmiarówka, gdzie S wcale nie oznacza, że dana rzecz będzie rzeczywiście mała. Jeśli ubranie nie jest za długie, to na pewno będzie za szerokie. Tym sposobem jedynym rozwiązaniem jest znalezienie europejskich sklepów w ichniejszej galerii. Padło na dwa z nich: Zara i H&M. Co dziwne w porównaniu do polskiej Zary, w której nie mogę znaleźć kompletnie niczego co mogłoby mi się podobać, tutaj podobało mi się praktycznie wszystko. Ale to nie był czas na moje zakupy, poza tym to nie ja jestem tym bogatym, dla którego takie zakupy to zaledwie godzina pracy. Plan polegał na przymierzeniu jak największej ilości potencjalnie ładnych ubrań, zrobieniu zdjęć i wybraniu tych najlepszych przed wyjściem z galerii. Zadanie nie było dość czasochłonne, więc nie mogło się obyć przez przerwy na jedzenie, tym razem w Noodles Company. Przypomniałem sobie też o nowo otwartym salonie z grami, w którym spędziliśmy przynajmniej 30 minut wydając po $10 na wszystko co tylko przykuło naszą uwagę: koszykówkę, wyścigi, Candy Crush, The Walking Dead, żeby na koniec dowiedzieć się że uzbieraliśmy 200 pkt, które możemy wymienić na słodycze - przyjemne z pożytecznym! Pozostało już tylko wrócić do sklepów, które zdążyliśmy odwiedzić i wybrać ostatecznie kilka rozważanych wcześniej opcji. Plan był ambitny, realizacja już mniej - skończyło się na jednej koszuli, jednej parze spodni i cichym powrocie do mieszkania zapychając się wygranymi słodyczami. Jedynym moim zakupem tego dnia był Chromecast, którego miałem nadzieję nie żałować. W teorii plan na niedzielę był równie leniwy jak ten z soboty. Lenistwo jednak skończyło się wraz z głodem i kolejną ochotą na naleśniki - tym razem własnej roboty (o ile gotowy proszek, do którego trzeba dodać jedynie wodę można nazwać własną robotą). Do tego wszystkiego banany, jagody i bita śmietana. Niedziela była też ostatnim dniem blokującego cały Uptown Art Fair. I niby nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że po raz pierwszy miałem okazję porównać dwa coroczne wydarzenia odbywające się w Minneapolis dając mi coś w rodzaju wrażenia przynależności, że to wszystko naokoło mnie nie jest tylko tymczasowe. Samo wydarzenie nie różniło się zbytnio od tego z poprzedniego roku: stragany rozstawione były wzdłuż Midtown Greenway i Hennepin Avenue oferując przechodnim wariacje twórczości: rzeźby ze szkła, miniaturowe ekosystemy zamknięte w żarówce, oprawione fotografie i ręcznie malowane obrazy, biżuterię…  Tylko ohydne piwo trzymane w ręce obrzydzało odwiedzane po kolei stoiska. Podobnie jak rok temu było piwo, podobnie też musiała być paella. Jak na niedzielę przystało - obiad musiał być odświętny. Odświętnie więc wybraliśmy się do McDonalda, po którym wróciliśmy autobusem do mieszkania i zabraliśmy się za nadrabianie zaległości w oglądaniu Gry o Tron przez najbliższych kilka godzin.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dzień 6

Dzień 2

Dzień 50 - 56