Dzień 25-34
Postanowiłem nie wspominać o złych rzeczach, żeby kojarzyć tą podróż jedynie z przyjemnymi wspomnieniami, więc tego chciałbym się dalej trzymać. Niezbyt pocieszającym jednak wydał się fakt kolejnego tygodnia z podwójnymi zmianami, które w sumie dawały ponad 50h w pracy nie wliczając porannej jazdy autobusem i nocnych wędrówek po Hennepin Avenue, stającym się po zmroku gettem dla czarnych i sypialnią dla bezdomnych. Cały czas w głowie układałem sobie również plan urodzin Joe, zaczynając od kolekcjonowania wszystkich wymyślonych prezentów. Brakowało mi jeszcze: książek które czekały na mój odbiór u Tima, wywołanego zdjęcia w formacie 20x25, najdroższego sukulenta świata, góry słodyczy i pudełka które to wszystko pomieści. Najbliższą okazją na dokończenie dzieła była sobota, a raczej pół wolnej soboty przed pracą w Targecie. I zaczynając od znanego mi już z tamtego roku FedExu w IDS, kończąc kolejny raz na MoA spędziłem kilka godzin na bieganiu po mieście, zamiast chwili odpoczynku po ciężkim tygodniu. Do tej pory nie mogę przeboleć ceny miniaturowej roślinki zamkniętej w szklanym zniczu, której metka z dwucyfrowa liczba odnosiła się jedynie do samego opakowania i różniła się od ceny końcowej... Postanowiłem jednak nie oszczędzać na prezentach wiedząc jak dużo dla mnie zrobił i będąc pewnym, jak bardzo spodoba mu się każdy z upominków. Wtorek, czyli dzień w którym wrócił z Wisconsin i dzień, który uznaliśmy za jego spóźnione urodziny miałem w zasadzie wolny, poza dwugodzinnym wolontariatem w fabryce ciastek. Zanim do tego doszło z samego rana wyruszyłem w stronę centrum zaczynając od fryzjera. Polecone mi przez Steve'a miejsce okazało się niesamowicie małe i a do tego kompletnie zagracone. W środku znajdował się tylko jeden fotel przeznaczony dla klienta i właścicielka, której do chwili mojego przyjścia jedynym zajęciem była rozmowa przez telefon. Jak zawsze na wstępie znając amerykańską uprzejmość wysłuchałem o przodkach pochodzących ze Wschodniej Europy, odpowiedziałem na kilka pytań związanych z Krakowem i dopiero wtedy mogliśmy przejść do dzieła. Usiadłem na masywnym obrotowym krześle obitym brązowa skóra i wykończonym metalowymi elementami, które wskazywały na jego leciwość. Bez moich wyjaśnień starsza kobieta wywnioskowała patrząc na moja zarośnięta głowę jak chciałbym być ostrzyżony i zabrała się do roboty. Pakiet strzyżenia obejmował wszystkie zarośnięte elementy głowy: włosy, brodę, wąsy i brwi. Na koniec wylała na mnie wszystkie możliwe kosmetyki, wtarła we włosy domowej roboty żel i obsypała białym pudrem. Następnym krokiem było kupienie ostatniej części prezentu, czyli słodyczy i tortu. Słodycze obejmowały wszystko co tylko wpadło mi w ręce: Twix, Snickers, Mars, M&M's i masa innych których nazwy nie znam. Nie byłem jedynie pewny tortu, ale gdy tylko zobaczyłem wybór od razu zmieniłem zdanie. W oczy wpadł mi okrągły tort, który składał się z 4 części różnych tortów podzielonych na ćwiartki: karmelowy, marchewkowy, czekoladowy i czerwony sernik. Zadowolony wróciłem do domu i mogłem zabrać się za finalne składanie i pakowanie prezentu będąc z niego dumny jak cholera. Przy tym wszystkim musiałem jednak pamiętać, że o 14 powinienem stawić się na 1119 Broadway Ave W, gdzie znajdowało się miejsce mojego wolontariatu. Wsiadając w autobus pełny czarnych czułem się już nie tylko jak mniejszość narodowa ale i etniczna. Na miejscu spotkałem Cate i Julie, z którymi miałem przyjemność poznać się podczas tego samego dnia w zeszłym roku. Praca nie była już jednak tak satysfakcjonująca jak wtedy. Celem nie była pomoc bezdomnym i potrzebującym, a wspieranie lokalnego biznesu i nakłanianie młodzieży w wieku 15-17 lat do podjęcia pracy i zdobycia doświadczenia. Jedynym plusem była możliwość spróbowania ciastek, wspólne zdjęcie i chwila rozmowy z dziewczynami. Wieczór należał do Joe, a reszta tygodnia do mnie - czas na San Francisco.
Komentarze
Prześlij komentarz