Dzień 46-52
Po chwili wolnego przyszedł czas na powrót do rzeczywistości, a konkretniej do pracy na stadionie. W poniedziałkowy wieczór zostałem powitany przez Monie ulotką, gdzie jedna strona przedstawiała banknot $100, a druga informowała co trzeba zrobić, żeby wygrać prawdziwą premię. Tego dnia Target Field odwiedzał tajemniczy klient, który sprawdzał wybranych pracowników pod względem uprzejmości i profesjonalności. Ulotka wspominała o 10 punktach, które trzeba było spełnić (a w zasadzie stanowiła przypomnienie, jak powinien wyglądać wymarzony pracownik), m.in. powitanie z uśmiechem i nawiązanie kontaktu wzrokowego, sugestia powiększenia zamówienia czy procedura wydawania reszty. Zakładając, że na stadionie znajduje się około 1000 pracowników, szanse na trafienie na tajemniczego klienta były raczej marne. Tym bardziej nie uśmiechało mi się spełnianie wszystkich wymagań względem każdego napotkanej osoby - w końcu nadgorliwość gorsza od faszyzmu. Jeden z punktów był wyjątkowo nierealny, czyli w miarę możliwości używanie imienia na karcie kredytowej przy pożegnaniu, co jak dla mnie jest już granicą bycia ekstremalnie uprzejmym. Uśmiechnąłem się do Monie, podziękowałem za informację, ale powiedziałem, że nie mam zamiaru brać udziału w tym cyrku. Oczywiście nie mogło być inaczej, jak zobaczyć swoje imię i nazwisko pod koniec dnia na kartce od tajemniczego klienta, z informacją “9/10 - brak użycia imienia z karty kredytowej podczas dokonywania transakcji”. Na szczęście nie sprawiło to na mnie większego wrażenia, nie byłem więc załamany. W zasadzie przez chwilę żartowaliśmy z całej sytuacji i wróciliśmy z powrotem do sprzątania stanowiska i przygotowywania się na następny dzień.
Kilka następnych dni na stadionie i weekend w pracy w galerii nie zapowiadałby się zbytnio optymistycznie, gdyby nie fakt dwóch dni wolnego w czwartek i w piątek. Wiadomo, że najchętniej przeleżałbym je na sofie i oglądając na zmianę Orange is the new black albo leżąc na leżaku szóstego piętra. Wiadomo też, że nie ma pewniejszej pogody niż w czasie moich wolnych dni: przeważnie deszcz, czasem tylko zachmurzenie, prawie nigdy słońce. Opcja z wylegiwaniem się przy basenie po raz kolejny została odłożona na inny dzień, więc zaczęło się od kilku odcinków serialu. Jednak poczucie winy nie dawało za wygraną i przekonało mnie do wyjścia na zewnątrz błąkając się bez celu po Minneapolis. Może faktycznie pogoda nie była idealna, żeby leżeć plackiem przy basenie, ale perfekcyjnie nadawała się do spacerowania i zwiedzania nowych miejsc. Od Nicollet Avenue, przez 3rd Avenue, następnie Stone Arch Bridge żeby znaleźć się po drugiej stronie Missisipi. Spacerując tak dalej przez SE Main St przez przypadek znalazłem stare drewniane schody prowadzące w dół zbocza przy rzece, które z kolei okazały się strzałem w dziesiątkę. Stary opuszczony park, który nie stanowił głównej atrakcji Minneapolis i nie zachęcał wielu turystów do odwiedzania. To dodawało mu klimatu i odcinało kompletnie od wieżowców, które znajdowały się kilkanaście metrów dalej. I chyba zajęło mi dobrych 20 minut odwiedzenie wszystkich zakamarków wliczając prawdopodobne zakamarki należące do bezdomnych. Wracając tą samą drogą najsmutniejszy był fakt, że dokładnie w tym samym miejscu w sobotę rozpoczynał się Polish Festival, w którym nie mogłem wziąć udziału przez pracę. Z minuty na minutę pogoda robiła się coraz bardziej pochmurna, co lekko skłaniało mnie do zwiększenia tempa. Tym samym zwiększał się też mój głód, więc przed wejściem do mieszkania postanowiłem odwiedzić Lotus i zamówić coś na szybko na wynos… I równo z minutą, w której wszedłem do mieszkania i mogłem wyjrzeć przez okno zauważyłem jak bardzo byłbym mokry, gdybym spóźnił się chociaż o kilka sekund… Zasłużyłem więc, żeby resztę dnia spędzić na oglądaniu seriali i wylegiwaniu się na sofie, myśląc przy tym powoli o nadchodzącym grillu.
W teorii plan wydawał się prosty: czemu by nie skorzystać z ogromnego grilla na szóstym piętrze i posiedzieć razem z Joe i Stevem na zewnątrz w piątkowy wieczór. Praktyka wygląda już nieco gorzej uwzględniając wybredne kubki smakowe Joe, napięte grafiki Steve’a i kapryśną pogodę. Do tego wszystkiego dobrze byłoby zaprosić też Tima… który z kolei dostał tego dnia zaproszenie na grilla od swojego szefa, który to zaś mieszka w tym samym budynku… Koniec końców z prostego spotkania wyszło większe wydarzenie, które wymagało większej organizacji.
Jedzenie?
Steve: kurczak,
Will: hotdogi,
Tim: przekąski,
Filip: sałatki,
Joe: ... .
Godzina?
18.00? Za wcześnie
20.00? Za późno.
19.00? Nie wszyscy wrócą jeszcze z pracy.
Miejsce?
Na zewnątrz? Joe ma alergię.
W środku? Za ładna pogoda dla Willa i Steve’a, żeby siedzieć w środku.
Robiąc z długiej historii krótką historię skończyło się na miłym wieczorze z jedzeniem na zewnątrz, gdzie po 2h wszyscy doszli do wniosku, że można byłoby się tak spotykać bardziej regularnie. Mam jedynie nadzieję, że ta reguła nie będzie wliczała mnie jako pośrednika i organizatora przy kolejnych spotkaniach.
Komentarze
Prześlij komentarz