Dzień 35-39
Już z góry wiem, jak czasochłonne będzie opisanie tych kilku dni. Czy można mieć wakacje od wakacji? Najwidoczniej można. I chyba muszę to przyznać, że to niespodziewanie jedne z najlepszych dni w moim życiu. Zaczęło się od prezentu urodzinowego od Joe, który połączył swoje knowania ze Scottem - nie wiedziałem jeszcze wtedy jak bardzo…
Pobudka z samego rana, spacer z walizka w stronę kolejki, przyjazd na lotnisko i 1,5h oczekiwania na odlot. Zarezerwowane miejsce koło okna i kolejna podróż samolotem Delty gwarantowały dobrze spędzony czas. Jedynie wejście na pokład jako ostatni sprawiło, że moja walizka zamiast znaleźć się w schowku nad moją głowa wylądował w luku bagażowym razem z pozostałymi torbami oddanymi przed odprawą. Wiedziałem też, że byłem jednym z nielicznych, którzy nie zasłonili swojego okna w samolocie i nie poszli spać. Nie mógłbym przegapić widoku Wielkich Równin, które wydawały się nie mieć końca i Gór Skalistych zasłaniających widok oceanu. Z lekkim opóźnieniem wylądowaliśmy w San Francisco, gdzie czekał już na mnie Scott. Lotnisko, Uber, mieszkanie. W mieszkaniu chwila odpoczynku, amerykańska wersja tostów na patelni i obmyślenie planu na wieczór. Równie dobrze mógłbym zostać w fotelu ustawionym przy ogromnym oknie wychodzącym na północ i obserwować panoramę miasta. Przed kolacja Scott chciał mi jeszcze pokazać najbliższe wzgórze, z którego można było dostrzec oprócz morza pojedynczych domów odległe o kilka kilometrów downtown. Pierwsza rzecz, która mnie zaskoczyła to pogoda - przygotowany na fale upałów stałem zmarznięty po kostki w krótkich spodenkach i koszulce z krótkim rękawem. Dowiedziałem się, że chociaż miasto nie należy do największych w Stanach to temperatura na jego dwóch różnych końcach może różnić się nawet o 10 stopni. Tego dnia odczuwalne było maksymalnie 19-20 stopni co w rezultacie rzeczywiście stanowiło przyjemną odskocznie w porównaniu do wiecznych 30-35 stopni w Minneapolis. Chwile później wyruszyliśmy we trójkę z Richardem na kolację do jednej z lepszych tajskich restauracji w mieście. Trochę nam zajęło dotarcie na miejsce, a jeszcze dłużej zabrało oczekiwanie na wolny stolik - tego typu lokale w San Francisco nie przyjmują rezerwacji, więc najczęściej popularne miejsca oblegane są kolejkami potencjalnych klientów. My jednak w międzyczasie postanowiliśmy wypić kolejne drinki, tym razem poza domem. Ktoś z obsługi miał do nas zadzwonić i poinformować o zwalniającym się stoliku, co pozwoliło nam na 30 min rozmowy w pobliskim pubie. Noc skończyła się na kilku kolejnych pubach i kilku popularnych w San Francisco sklepach szykując się na niedzielny event.





Piątek zaczęliśmy leniwie. Ja zabrałem się za robienie śniadania, Scott miał dwie półgodzinne konferencje przez telefon i kilka maili do wykonania. Na tym jego praca się nie kończyła - o 12 musiał jechać do biura na kilka godzin zostawiając mi do wyboru kilka opcji i opowiadając o miejscach, które mogę zobaczyć. Wybraliśmy się muni (metrem) w stronę Downtown, żeby chwile razem pospacerować wzdłuż portów, a na koniec zdecydowałem się obejrzeć biuro Google i zjeść tam lunch. Wiedziałem, że pracownicy Google należą do tych rozpieszczonych przez swoich korporacyjnych pracodawców, ale nie wiedziałem, że aż tak. Stołówka była pełna ludzi, ale (darmowego) jedzenia w niej nie brakowało. Całe piętro przeznaczone jako bufet, a w nim wszystko czego dusza zapragnie. Kiedy już zebrałem szczękę z podłogi zacząłem się przyglądać wszystkim tym daniom: sałatka ze szpinakiem, parmezanem, malinami i malinowym winegret, zielone curry z cieciorki, makaron z sosem bazyliowym ze szpinakiem i serem cheddar, guacamole z awokado i pomidorami, salsą z zielonej i czerwonej papryki, jagody, jeżyny, pistacje, orzechy laskowe, orzechy nerkowca, lemoniady z wariacjami owoców... I jedynie opisałem to, co sam wziąłem, a co stanowiło ledwie 10% całego menu. Najchętniej ten dzień spędziłbym tylko na stołówce próbując wszystkiego co tylko się da, ale San Francisco czekało. Z biurowca znajdującego się koło mostu łączącego SF z Oakland ruszyłem na północ mijając co trochę nowe mola i porty z jednej strony, a z drugiej ulice obsadzoną palmami co kilkanaście metrów. Nie dało się nie poczuć atmosfery Kalifornii, szczególnie że połączenie grzejącego Słońca i bryzy z oceanu dawało perfekcyjną kombinację pogody. Chociaż początkowo sceptycznie podszedłem do spacerowania przez 4h po mieście, tak po 30 minutach moje oczy chciały chłonąc wszystko co tylko zobaczyły wiedząc, że może mi braknąć czasu na połowę z planowanych miejsc. Same mola pozwalały na nowe widoki: Alcatraz, latarni, stocznia, lwy morskie czy wystawę okrętów z II Wojny Światowej. Im dalej na północ tym bardziej zmieniał się charakter miasta przypominając powoli polskie wybrzeże wypełnione bazarami i zbiorowiskami turystów. Punktem końcowym pierwszej części spaceru był najbliższy park z miniaturową plażą, która i tak dawała mi dostęp do tego czego potrzebowałem najbardziej: widoku fal rozbijających się na piaszczystym wybrzeżu. I siedziałem tak kilkanaście minut nie myśląc o niczym tylko wpatrując się w krajobraz przede mną mając w świadomości fakt, że znalazłem się na drugim końcu Stanów. Zbliżała się 14.00, a obiecałem Scottowi, że o 16 znajdę się z powrotem pod jego biurem. Tym razem jednak już nie wzdłuż wybrzeża a przez środek miasta. Na szczęście samo Downtown nie było tak górzyste jak pozostałe obszary, gdzie na odcinku 100 metrów człowiek tracił siłę i chęć do życia wspinając się po praktycznie pionowym chodniku. Idąc tak wzdłuż Columbus Avenue prowadzącym bezpośrednio do jednego z najbardziej charakterystycznych budynków (Transamerica Pyramid) przypomniałem sobie o znajdującym się niedaleko Chinatown. Nadrabiając trochę trasy znalazłem się na obładowanej Azjatami ulicy a dookoła mnie mogłem znaleźć wszystko co tylko przyszłoby mi do głowy: elektronikę, odzież, restauracje, przyprawy, kosmetyki, pamiątki, zabawki. Jednym słowem: tandetę, ale tandetę w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Koniec końców czas miałem wyliczony co do minuty - znalazłem się pod biurowcem chwilę przed 16, żeby poznać kolejny niewiadomy plan Scotta, czyli spotkanie pracowników Google’a na parterze tego samego budynku. Początkowo uznałem to za totalnie chybioną atrakcję ze względu na dwie rzeczy: obowiązek uspołecznienia się z inteligentnymi ludźmi i brak jakichkolwiek powiązań między większością z dyskutowanych przez nich tematów. Dwa drinki i coraz większa ilość ludzi coraz bardziej pomagały w przełamaniu lodów, zrelaksowaniu się i znalezieniu grupki ludzi, z którymi rozmawiało się już całkiem przyjemnie. Reszta dnia skończyła się na kilku kolejnych sklepach, kolejnej azjatyckiej restauracji (tym razem z ramenem) i 20 minutach filmu w domu, po których obydwoje zasnęliśmy zmęczeni dniem w przygotowaniu na kolejny z nich - niespodziankowy.
Miałem jedynie wybrać: czy chcę żeby sobota była niespodzianką, czy nie. I chociaż wybrałem niespodziankę wiedziałem po części z czego prawdopodobnie może się składać. Wielką pasją Scotta jest jego dwuosobowy samolot i kanadyjska licencja pilota, na które poświęca znaczną część ze swoich zarobionych pieniędzy. Jeszcze w Polsce pytał się mnie z ciekawości czy byłbym na tyle odważny, żeby wsiąść z nim do samolotu. Nie wiedziałem jednak, że wycieczka samolotem będzie jedynie pierwszą z wielu niespodzianek tego dnia. Pobudka o 6.30, szybki prysznic i jazda samochodem do Oakland, w którym tak jak przewidywałem, ale nie mówiłem na głos, znajdowało się lotnisko i miejsce, w którym przetrzymywał swój samolot. Po wyprowadzeniu go z garażu mogłem przyjrzeć się z bliska i z każdej strony maszynie, w której miałem znaleźć się zamknięty przez najbliższych kilka godzin. Samolot, którego wyobrażałem sobie w głowie miał siedzenia ustawione w jednej linii, skazując mnie na zajęcie tego z tyłu. Siedzenia tego realnego samolotu ustawione były obok siebie w taki sposób, że cały czas miałem dostęp do wszystkich urządzeń zlokalizowanych na głównym panelu tuż przede mną. Już samo wejście na pokład należało do skomplikowanych, żeby w żaden sposób nie nadepnąć ani nie pociągnąć ruchomych części sterujących powoli wsuwając wyprostowane nogi pod powierzchnię komputerów, gdzie na samym końcu mogłem poczuć coś w rodzaju pedałów przeznaczonych do centrowania poziomu maszyny. Po zamknięciu drzwi dowiedziałem się, że nie ruszać się zbyt gwałtownie przy ewentualnym robieniu zdjęć, bo rygiel ustawiony jest kilka centymetrów od mojego łokcia, a otwarcie drzwi podczas lotu mogłoby nie skończyć się dla nas najprzyjemniej. Po tej optymistycznej wypowiedzi Scott zrobił jeszcze jeden obchód sprawdzając proceduralnie wszystkie niezbędne do udanego lotu rzeczy. Nie pozostało wtedy już nic innego jak odpalić silnik, założyć słuchawki na uszy i przygotować się do startu. O dziwo nie stresowałem się samą podróżą, bo ufałem mu i wiedziałem że robił to już dobrych kilkadziesiąt razy. Jedynie fakt, że po zamknięciu drzwi nie można było praktycznie poruszyć się z miejsca i pozostać w bezruchu z zablokowanymi przez komputer nogami wydawał się mało przyjemny. W zasadzie chcąc opisać wszystkie procedury dotyczące prowadzenia samolotu, których nauczyłem się z samej obserwacji lub po krótkich wyjaśnieniach, zajęłoby mi dobrych kilkadziesiąt linijek tekstu. W wielkim skrócie wyjechaliśmy na pas startowy, Scott połączył się z pierwszą z wież kontroli lotów i założył na udo coś w rodzaju opaski przytrzymującej notes, w którym prowadził wszystkie potrzebne obliczenia i zapisywał rzeczy usłyszane w słuchawkach. Dwa ekrany przed nami służyły jako mapa i punkty orientacyjne, które musiały być najpierw zaprogramowane konkretnymi koordynatami pokazując miejsca, do których aktualnie zmierzaliśmy. I chyba to było dla mnie największym zaskoczeniem, że samoloty nie latają od tak z punktu A do punktu B po linii prostej, a muszą pokonać kilka lub kilkanaście punktów pośrednich, które mogą dodatkowo zmieniać się w czasie w zależności od decyzji każdej kolejnej z wież. Każdy punkt składał się z trzech lub czterech liter, tak więc kontrolerzy lotów przekazywali punkty, które Scott musiał wprowadzić do komputera, np: SXC, KOMS, CSM. Dodatkowo poprawnie wpisane koordynaty pozwalały na włączenie autopilota, który utrzymywał samolot w odpowiedniej pozycji i na odpowiedniej wysokości kierując go w stronę pożądanego punktu. Sam fakt siedzenia w samolocie, w którym zamiast malutkiego okienka dającego możliwość obserwowania co dzieje się na zewnątrz, miałem szansę na rozejrzenie się dookoła siebie był niewyobrażalną różnicą. Dalej nie wiedziałem dokąd zmierzamy, więc większą część podróży spędziłem na obserwowaniu zachodniego wybrzeża i próbie zrozumienia wszystkich procedur, których pilnował Scott. Dopiero po dłuższym czasie z rozmowy z jedną z wież zrozumiałem, że naszą ostatnią koordynatą jest Santa Monica, co w sumie dalej nie dawało mi za wiele. Kilkanaście minut przed lądowaniem nie mogłem sobie przeoczyć jaśniejszej podpowiedzi niż znajdujący się pod nami ogromny napis Hollywood - cały ten czas lecieliśmy do Los Angeles! Tego się nie spodziewałem, a czekało mnie wiele więcej. Przed samym lądowaniem dowiedziałem się więc, że mój prezent urodzinowy składa się z dwóch części: Joe kupującego mi bilety do San Francisco i Scotta zapewniającego mi atrakcje na miejscu. I staliśmy tak na płycie lotniska rozmawiając z osobą odpowiedzialną za odpowiedni postój samolotów, kiedy kilkanaście metrów od nas zatrzymał się nowiutki krwistoczerwony mustang, z którego zaś wysiadła kobieta trzymająca plik papierów. Im dłużej tak stała i czekała na nas tym więcej nabierałem podejrzeń. Nie zajęło mi długo przypomnienie sobie pytania Scotta sprzed ponad miesiąca, który niby to zastanawiał się który samochód poleciłbym mu do kupienia wybierając z kilku wysłanych przez niego. I wiem, że ostatecznie poleciłem mu inny, ale zwróciłem uwagę, że jak tylko wybierze mustanga to musi liczyć na to, że któregoś dnia mnie nim przewiezie. I o to w tym wszystkim chodziło, już kilka tygodni wcześniej planował całą tą podróż troszcząc się o wszystkie potrzebne detale, wliczając wypożyczenie samochodu mogącego nas zabrać z Santa Monica przez całe Los Angeles i z powrotem. Próbowałem ukryć banana na mojej twarzy, który zdradzał jak bardzo byłem podekscytowany i jak wielką blacharą się powoli okazywałem. Szybkie wejście do budynku lotniska, załatwienie pozostałych formalności i wtedy nadszedł czas żeby z opuszczonym dachem zacząć przemierzać Los Angeles. Normalnie czułbym się jak typowy zadufany w sobie Amerykanin z małym przyrodzeniem, który rekompensuje sobie straty samochodem, ale nie tym razem. Wszystko było zbyt perfekcyjnie zaplanowane, żebym mógł na cokolwiek narzekać lub zaprzątać sobie głowę czymkolwiek innym niż ekscytacją i w dalszym ciągu zaskoczeniem. Pierwszym z trzech docelowych punktów było wzgórze Hollywood, które przez przypadek miałem już okazję zobaczyć z samolotu. Jak się okazało zaparkowaliśmy na tyle daleko, że spacer w kierunku punktu widokowego zajął nam dobrych kilkanaście minut. Plan był napięty, więc na samo podziwianie widoku poświęciliśmy jedynie kolejnych kilkanaście minut, po czym tą samą krętą drogą wróciliśmy do samochodu mijając dzieciaki sprzedające lemoniadę przed swoim podwórkiem. I znowu w czerwonym mustangu przez centrum LA otoczeni palmami po obu stronach ulicy słońce nieświadomie piekło nasze karki, co poczuliśmy jeszcze tego samego dnia. Tym razem to moja komórka wskazywała drogę, więc wiedziałem co jest naszym drugim punktem docelowym: Korean BBQ, czyli restauracja o której mówiłem Scottowi jeszcze w Polsce. Co więcej, opcja płacisz raz i jesz ile chcesz, wydawała się dodatkowym spełnieniem marzeń. Zamówiliśmy więc wszystko co było możliwe: piersi z kurczaka, wołowinę, wieprzowinę, krewetki, ośmiorniczki i niezależnie od zamówionego mięsa dookoła grilla kelnerzy ustawiali dodatki do mięs typu: piklowane ogórki w przecierze pomidorowym, marynowana rzepa, gruby papier ryżowy czy sałatka z sosem orzechowym. Żeby jednak życie nie było takie piękne, a klienci nie zamawiali bezmyślnie wszystkiego co przyjdzie im do głowy istnieje pewna logiczna zasada: osobie pozostawiającej resztki naliczane jest dodatkowe $12 do ceny zamówionego dania. Całe szczęście udało nam się uniknąć kary i z restauracji wychodziliśmy z podniesioną głową i puszystym brzuchem. Po przeturlaniu się kilku bloków dotarliśmy do samochodu, żeby wyruszyć w stronę trzeciego i ostatniego już punktu przejeżdżając jednak po drodze przez dodatkową atrakcję, czyli Beverly Hills. Końcowa atrakcja nie była niespodzianką, bo od początku mówiłem, będąc jeszcze w San Francisco, że największą atrakcją jest dla mnie leżenie na plaży i pływanie w oceanie. Zanim jednak do tego doszło musieliśmy nieco się natrudzić szukajac miejsca do postoju, a jedyny znak przy parkingu z wolnymi miejscami pokazywał $35, co nawet dla Amerykanów jest lekką przesadą. Zamiast tego znaleźliśmy się kilka przecznic dalej i zamiast napędzać bezsensowny biznes, wybraliśmy darmowe miejsce i kilkanaście minut spaceru w stronę plaży. Nie pozostało nic innego jak po zobaczeniu piasku i wody, ściągnąć koszulkę i położyć się z uśmiechem od ucha do ucha i nadzieją, że ta chwila nigdy się nie skończy… Do momentu kiedy nie wszedłem do wody - wtedy znowu naszła mnie myśl, że chciałbym żeby TA chwila nigdy się nie skończyłą nie mając zamiaru wychodzić na brzeg. Woda miała idealną temperaturę a pojawiające się co chwile fale tylko sprawiały dodatkową frajdę. Niestety jedynie półtorej godziny musiało wystarczyć na nacieszenie się tą chwilą, jeśli nie chcieliśmy wracać kompletnie po ciemku samolotem do San Francisco. Przed wejściem do samochodu przeszliśmy się jeszcze kawałek deptakiem, jedząc niemiłosiernie szybko topniejące lody i spotykając po drodze coraz to różne grupki gapiów obserwujące: Muscle Beach, skatepark czy pokazy grafficiarzy. Dopiero przed samą płytą dworca, gdzie ruch był praktycznie zerowy zdecydowałem się nie zaprzepaścić jedynej szansy przejechania się mustangiem. Fakt faktem przy wypożyczaniu samochodu zarówno Scott jak i ja podaliśmy nasze dane prawa jazdy, ale nie odważyłbym się wsiąść w samochód w automacie, którego rysa może kosztować moją roczną pensję. Wtedy znowu poczułem to samo uczucie jak podczas pływania w oceanie: kiedy już wejdzie się do środka, to nie chce się wyjść na zewnątrz. Przygoda niestety dobiegała końca, więc skorzystaliśmy z toalety na lotnisku, oddaliśmy samochód i wsiedliśmy z powrotem do samolotu. Tym razem lecieliśmy w stronę zachodzącego słońca, które gdyby nie okulary i specjalna mata, dość skutecznie uprzykrzyłoby nam podróż. Tym razem tak samo nie chciałem przegapić okazji sterowania drugą, jeszcze droższą maszyną i na kilka chwil przejąłem stery. Prawdę mówiąc i tak całą fuszerkę odwalał autopilot, ale przynajmniej miałem frajdę z utrzymywania stabilnego położenia skrzydeł względem osi lotu. A jako, że w ciągu tych kilku dni nie widziałem jeszcze najważniejszego symbolu San Francisco, czyli Golden Gate, Scott zapytał po drodze jedną z wież kontroli lotów czy nie zezwoliliby nam przypadkiem na przelot nad mostem na minimalnej dopuszczalnej wysokości 4000 m n.p.m. Pozwolili… ale żeby nie było tak pięknie, mgła zdążyła już zasłonić cały widok i jedyne co dostrzegliśmy to czerwoną poświatę przedzierająca się przez chmury pod nami. Wylądowaliśmy przed 21, Scott zaparkował samolot w garażu, wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do mieszkania, jakby tego dnia nie wydarzyło się kompletnie nic specjalnego. A wydarzyło się tyle, że chyba żadna kolejna podróż nie pobije tego jednego dnia.
Niedziela zaczęła się niewinnie, wiedzieliśmy jednak że do niewinności może nam być jednak daleko pod koniec dnia. Tłuste śniadanie to najlepszy starter przed dniem, który miał składać się w większości z picia drinków. Uberem w stronę niezbyt reprezentacyjnej dzielnicy, żeby znaleźć się w Moulin Rouge, czyli maleńkiej knajpie prowadzonej przez małżeństwo starszych Azjatów. Jajka, placki ziemniaczane i coś w rodzaju grillowanej mielonki z cebulą nie należało do najsmaczniejszych dań jakie tutaj próbowałem, ale z pewnością było to jedno z tłuściejszych dań jakie jadłem. Spacerem bez celu ulicami San Francisco znaleźliśmy się przed głównym ratuszem, operą, hipsterskiej ulicy pełnej małych sklepów i restauracji, kończąc na parku tuż przed najpopularniejszymi w Kalifornii kolorowymi jednorodzinnymi domami z początku XX wieku, czyli Painted Ladies. Cały czas spacerem w stronę mieszkania, zatrzymując się jedynie w dwóch sklepach po składniki niezbędne do pinacolady: puszkę ananasów, mleko kokosowe, zwykle mleko i rum. Nie było możliwości, żebym wybrał się w planowane przez Scotta miejsce nie będąc wcześniej lekko pijanym. Brakowałoby mi albo odwagi, albo głupoty (w zależności od punktu patrzenia). I w zasadzie kierując się zasadą co wydarzyło się w San Francisco pozostaje w San Francisco. Po kilku godzinach przebywania na słońcu z kolejnymi plastikowymi kubkami wypełnionymi truskawkową lemoniadą i Finlandia wróciliśmy wesołym uberem o 18 do mieszkania. Nie pozostało mi nic innego jak położyć się do łóżka i modlić się o spokojne przespanie nocy. Na szczęście moje życzenie zostało spełnione, Scotta niezupełnie...


Ostatni dzień skończył się na pobudce o 6.00 (po prawie 12 godzinach snu) i próbie nieruszania żadną z części ciała, co mógłby spowodować spotęgowanie kaca. I leżąc tak godzinę w agonii powoli uświadamiałem sobie, że te nieziemskie wakacje od wakacji powoli dobiegają końca. Zostało nam jedynie pół dnia przed moim wylotem, a w nas obu tymczasowo brakowało jeszcze energii. Dopiero koło 9 wyruszyliśmy w stronę plaży zaczynając jednak od klimatycznej małej restauracji serwującej przepyszne śniadania. Co prawda znajdowaliśmy się w Stanach, ale postanowiłem wybrać z listy danie z napisem must-try, czyli kanapkę z typowymi irlandzkimi składnikami: jajkiem, kiełbasa, szynka, czarnym puddingiem, sosem i sałatką z rukoli, winogronem i winegret. Do tego czarna herbata i dwa gryzy bułki biszkoptowej Scotta z masłem i dżemem truskawkowym własnej roboty. Siedzieliśmy tak w połowie rozmawiając a w połowie milcząc, dając mi chwile na krótkie retrospekcje w mojej głowie. Poznaliśmy się niecałe 3 miesiące temu, kiedy to w Krakowie zabrałem go do podobnego lokalu, a teraz siedziałem w San Francisco, w którym to on był przewodnikiem i zapewnił mi jedne z najlepszych chwil w moim życiu. Ze śniadania piechotą w stronę oddalonej o 100 metrów plaży, która przed mgłę i zimny wiatr w niczym nie przypominała tej z Los Angeles. Jednak jakakolwiek by ona nie była, nigdy nie mogę się nacieszyć szumem i zapachem wody człapiąc powoli po mokrym piachu i próbując uchwycić ten moment na długi czas. Stamtąd znowu samochodem na północ aż do Golden Gate Bridge, czyli punktu którego jeszcze nie było, ale którego na pewno nie mogłem pominąć odwiedzając to miasto. Przez cały czas utrzymująca się mgłę dopiero po chwili mogłem dostrzec ten ogromny, czerwony symbol Kalifornii. Z braku czasu i lenistwa nie zatrzymaliśmy się, żeby przespacerować się po moście, a wjechaliśmy na szczyt żeby obejrzeć go z najwyższego punktu widokowego. Zielone wzgórze, błękitny ocean, białe kłęby mgły i czerwony most dawały niezapomniane wrażenie. Później już tylko powrót tą samą drogą do mieszkania, chwila na spakowanie się i ostatnie rozmowy. Nie zostało już nic więcej jak wyjazd na lotnisko i próba pogodzenia się z faktem końca prezentu urodzinowego, którego mam nadzieje nigdy nie zapomnę.
Komentarze
Prześlij komentarz