Dzień 75-80
Jeden z najsmutniejszych tygodni, jeśli nie wliczać poniedziałkowego Labor Day, bo inaczej tego nazwać nie można. Wtorek z wieczorną zmianą i środą z kolejnym wolnym dniem mogłaby się wydawać całkiem przyjemną i leniwą kombinacją. Tak też zacząłem środę: z postanowienie zgrania na komputer i posegregowania zdjęć z kilku najbliższych miesięcy. W teorii nic bardziej przyjemnego i relaksującego od przeglądania zdjęć z wakacji życia. Telefon podpięty, komputer podłączony - czas zacząć transfer plików. Po kilku minutach i folderze pełnym zdjęć nadszedł moment, w którym trzeba było zastanowić się nad segregacją: w zależności od daty, wydarzenia czy miejsca? Dla wszystkich tych opcji coś było nie tak, nie wiedziałem jeszcze jednak co. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że folder ze zgranymi zdjęciami pokazuje jedynie 1000 zdjęć zamiast 2000, które znajdowały się na komórce. Google został postawiony przed pytaniem dlaczego komórka blokowałaby widoczność połowy zdjęć, a odpowiedź w teorii była prosta: iCloud. Fora sugerowały wyłączenie opcji gromadzenia zdjęć na dysku online i skupienie się na fizycznych zdjęciach na telefonie. I wystarczył jeden ruch, żeby… nie tylko komputer, ale teraz też telefon nie widział tajemniczego 1000 zdjęć. Po 2 sekundach od momentu, w którym zorientowałem się, że straciłem to na czym mi tak bardzo zależało przywróciłem opcję do stanu początkowego, ale telefon dalej pokazywał jedynie 1000 zamiast 2000 zdjęć w galerii. Oszczędzę sobie opisywania w jakim stanie tkwiłem przez 15 minut od tego wydarzenia, ale roztrzaskana myszka może być jego dobrym zobrazowaniem. Myśli wróciły na racjonalny tor i próbowałem zrozumieć jak to wszystko jest możliwe: jeśli wyłączyłem opcję gromadzenia plików na dysku zewnętrznym to zdjęcia dalej powinny pozostać na swoim miejscu na telefonie. Jeśli z kolei usunąłbym zdjęcia bezpośrednio z telefonu, to powinienem je bez problemu odnaleźć na dysku zewnętrznym. A dziwnym trafem zniknęły z obu miejsc na raz, chociaż oba warianty wykluczają się nawzajem. Z szafy wyciągnąłem kurtkę, w kieszeń wsadziłem portfel z biletem i praktycznie biegiem wyszedłem z mieszkania kierując się bezpośrednio do Apple Store w Uptown, a tam zostałem poproszony o 20 minut cierpliwości, żeby spotkać się z informatykiem, który z kolei potwierdził moją teorię i powiedział: “Nigdy nie miałem do czynienia z takim przypadkiem. Takie zajście nie powinno się zdarzyć, a co dziwniejsze, w Twoim przypadku się zdarzyło”. Po kilkunastu minutach pytań i próbowaniu uratowania zdjęć poprosił mnie o przywiezienie nie tylko telefonu, ale też komputera. Godzinę później wróciłem jeszcze raz do tego samego miejsca licząc, że tym razem wizyta zakończy się happy endem, ale nic z tych rzeczy. Usłyszałem tylko przeprosiny i wyrazy współczucia, kiedy w głowie miałem plan, żeby nie przestawać na jednym Apple Store i pojechać do drugiego: w Southdale. Kolejny raz oczekiwanie na autobus i kolejny raz kilkadziesiąt minut jazdy, a na miejscu ponad godzina oczekiwania na informatyka, który praktycznie rzecz ujmując powiedział mi dokładnie to samo co poprzedni: “To tak mało prawdopodobne, że aż niemożliwe. Niestety patrząc na błąd telefonu, jestem w stanie w to uwierzyć.” I nawet po tym nie dałem za wygraną, chociaż nadzieja była praktycznie żadna. Zadzwoniłem na infolinię techniczną Apple, żeby przez ponad 40 minut rozmawiać z kolejnymi dwoma konsultantami i po raz kolejny zostać z niczym. Po tych wszystkich próbach musiałem pogodzić się z faktem, że właśnie tego dnia straciłem zdjęcia z najwspanialszego wyjazdu życia. San Francisco, lot samolotem ze Scottem, widok wzgórza Hollywood, plażę w Los Angeles… I chociaż była to wolna środa, to do mieszkania wróciłem pięć razy bardziej zmęczony niż w dzień, w którym musiałbym pracować. Cała ta przygoda z bezowocnym przywracaniem zdjęć zajęła mi ponad 8 godzin, po których praktycznie od razu poszedłem spać, próbując chociaż trochę zapomnieć o tym co właśnie się wydarzyło i przygotować się na następny dzień. Faktycznie, przespana noc pomogła, ale pierwsza myśl po przebudzeniu to “zdjęcia”. I ze smutku poprzedniego dnia nastrój zmienił się w irytację. Bez zbędnego marnowania czas wyszedłem na wcześniejszy autobus nie żeby ochoczo zgłosić się do pracy godzinę przed moją zmianą, a po to żeby jeszcze raz odwiedzić już dobrze mi znany Apple Store. Oczywiście po raz kolejny musiałem grzecznie poczekać kilkanaście minut, żeby spotkać się z odpowiednią osobą i kiedy w końcu do tego doszło zadałem tylko jedno długie pytanie: “Po podsumowaniu wszystkiego co się stało i biorąc pod uwagę fakt, iż kupiłem u Państwa niesamowicie drogi telefon z dodatkowo dużą pamięcią, żeby utrwalić wszystkie momenty z moich wakacji, które pewnie się już nie powtórzą, a ponadto dodatkowo wykupiony iCloud stanowił kolejne zabezpieczenie dla zdjęć, które i tak bezsprzecznie z winy Apple zniknęły z mojego telefonu, nie przysługuje mi żadna rekompensata?” W odpowiedzi usłyszałem jedynie: “Przykro nam, ale nie.” Wtedy nie pozostało mi już nic innego, jak tylko spróbować sobie poradzić z tym wszystkim na własny sposób. Dzień w Southdale był leniwie nudny, a to dało mi dużo czasu do opracowania strategii i zakasania rękawów. Przejrzałem wszystkie możliwe drogi transferu zdjęć zaczynając od WhatsApp, przez Messengera, iMesseges, kończąc na Gmailu i Google Drive. Po kilku godzinach żmudnego klikania i szukania udało mi się odzyskać około 300 zdjęć, co dalej było dalekie od 1000, ale najwidoczniej musiało mi wystarczyć. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest fakt, że odwiedzając SF czy LA starałem się robić zdjęcia praktycznie co 5 minut, żeby dokładnie pamiętać krok po kroku mój czas tam: spacer deptakiem, odpoczynek na plaży, powrót miastem, wizytę Chinatown, spotkanie firmowe, ramen… Niestety nie były one na tyle spektakularne, żeby postanowić wysłać je komukolwiek, przez co w tym momencie pozostają mi jedynie wspomnienia. Przykre.
Piątkowy poranek zaczął się od wcześniejszej pobudki i krojenia kupionych poprzedniego dnia owoców. Dlaczego? Po dwóch miesiącach udało mi się w końcu po raz drugi umówić na śniadanie z Panią Wiesią, która niedawno wróciła z Polski. Tym razem zamiast kubków z Krakowa przywiozłem miskę pełną truskawek, jeżyn, bananów i jabłek. I w zasadzie od samego wejścia nie mogliśmy przestać rozmawiać o wszystkim co przyszło nam do głowy. Stół nawet bez moich owoców uginał się od jedzenia: sery, wędlina, parówki, warzywa, pikle, guacamole, świeże pieczywo… Udało mi się nawet zebrać dary dla powodzian i przywieźć kilka ciuchów, które były już za małe na Sebastiana. A wtedy prosto z garażu do samochodu z kolejna propozycja podrzucenia mnie do pracy, z kolejnym nieregularnym rytmem serca na koniec podróży.
Liczyłem na to, że weekend pozwoli mi się zrelaksować i zapomnieć o tym, co doszczętnie popsuło mi humor w trakcie tygodnia. W zasadzie wystarczyłoby mi zwykłe leniuchowanie i nie robienie niczego obżerając się przekąskami, oglądając seriale czy leżąc w łóżku. Wiedziałem jednak, że przynajmniej początek soboty musi odbyć się inaczej, bo Joe razem z Timem wybierali się na pogrzeb. Żeby zapomnieć i nie denerwować się jeszcze podczas końcówki tego tygodnia znalazłem sobie dość pracochłonne zajęcie posprzątania od góry do dołu całego mieszkania. I naprawdę mógłbym spędzić tak cały dzień i przynajmniej pół nocy, ale pogoda była zbyt zachęcająca żeby nie wyjść przynajmniej na chwilę na zewnątrz. Po szybkim prysznicu prosto na skraj Loring Park, żeby wypożyczyć niesamowicie niewygodny rower miejski i przejechać się w stronę Calhoun Lake, a tam zsiąść z roweru i przespacerować się w momencie kiedy Słońce powoli zachodziło za horyzontem a komary krążyły dookoła jak opętane. Mając w wizji powrót do pustego mieszkania L&B stanowił przystanek, w którym dylematem był zakup wina lub kupno piwa na wieczór z chipsami i byle jakim filmem. Na drugi dzień po raz kolejny wypożyczyłem więc rower miejski i postanowiłem odwiedzić kolejne nowe zakamarki Minneapolis. Tym razem na wschód wzdłuż Mississipi, gdzie ciągnęła się niesamowicie długa ścieżka rowerowa przypominająca szerokością mała autostradę. Co więcej trafiłem na moment, w którym z przeciwnego kierunku nadciągał peleton rowerzystów, a całe wydarzenie nadzorowali policjanci kierujący ruchem. I jadąc tak bez celu w pewnym momencie zauważyłem dobrze mi znany budynek z napisem State Fair z ta różnica, że niedawno odwiedzony przeze mnie płac wypełniony był ludźmi, samochodami, świecącymi lampkami i gastronomią. Tego dnia przypominał bardziej wesołe miasteczko rodem z horroru. Google Maps wskazywało, że kilka bloków dalej znajdowało się kolejne dobrze znane mi miejsce: Como Zoo. Stamtąd po ponad półtorej godziny z powrotem na rower miejski i z powrotem do centrum Minneapolis robiąc w sumie ponad 20 km. Gdyby tego było mało, po powrocie znowu zaproponowałem, żeby kolejny raz wsiąść na rower i pojechać w stronę Calhoun, posiedzieć na brzegu a stamtąd odwiedzić Namaste, czyli tym razem o wiele za ostrą jagnięcinę w sosie curry. Jedyną miłą niespodzianką tego dnia był szop wyjadający nad naszymi głowami winogrona i w końcu obejrzany Harry Potter na koniec wieczoru.
Komentarze
Prześlij komentarz