Dzień 60-66










Poniedziałek zapowiadał się jako jedna wielka niewiadoma ze względu na zbliżające się zaćmienie Słońca. Statystycznie rzecz biorąc, całkowite zaćmienie Słońca zdarza się na danym obszarze co 370 lat, a na najbliższe takie w Polsce będzie trzeba poczekać do 2135 roku.  Nic w tym dziwnego, że w pewnym momencie naszła nas myśl, żeby wypożyczyć samochód i wyruszyć w stronę Nebraski i zamiast częściowego zaćmienia obserwować to całkowite. Problemy były dwa: z pewnością nie byliśmy jedynymi, którzy pomyśleli dokładnie o tym samym i już w niedzielę wiadomości mówiły o korkach, które sprawiały, że 6-godzinna podróż w jedną stronę zamieniała się w 10-godzinną mękę. Po drugie prognoza pogody na poniedziałek była mizerna zapowiadając przelotne opady i burze, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że chodziło tutaj przede wszystkim o bezchmurne niebo w przynajmniej jednym, konkretnym momencie. Biorąc powyższe pod uwagę, jak przystało na ciepłe kluchy zostaliśmy w mieszkaniu z planem leżenia na 6 piętrze i obserwowania Słońca obżerając się przyniesionymi przekąskami. Pamiętaliśmy też, żeby dwa tygodnie wcześniej kupić specjalne okulary, a nawet taki okres przed okazał się za krótki. Praktycznie wszystkie aukcje wyprzedały wszystkie możliwe okulary na miesiąc przed, a jedyne które oferowały to czego szukaliśmy stanowiły pakiet dla dzieci i  kosztowały $40 za cztery pary. I tak od 11 rozłożyliśmy się na największym leżaku, obładowani chipsami, m&msami, napojami i dziecięcymi okularami spoglądając co jakiś czas na rażące niebo, na które faktycznie nie dało rady patrzeć bez specjalnego filtra. Niestety pogoda z minuty na minutę psuła się coraz bardziej i z bezchmurnego nieba robiło się częściowe zachmurzenie a częściowe zachmurzenie stawało się całkowitym. Na szczęście w najważniejszym momencie około 13:09, czyli w szczytowym punkcie zaćmienia widocznego z Minneapolis Słońce i Księżyc przedarły się przez chmury, żeby za kilka minut zniknąć na dłuższy czas i dać miejsce nadchodzącej burzy.


Piątek, sobota i niedziela były pierwszym wolnym weekendem od dłuższego czasu, a to ze względu na przylot Scotta do Minneapolis. Plan był napięty uwzględniając nasz pomysł na wyjście do escape roomu, ściankę wspinaczkową czy state fair. W międzyczasie doszła również opcja wyjazdu nad Minnetonka Lake, gdzie mieścił się letniskowy domek jednego z przyjaciół Scotta, który udostępnił mu klucze. Przede wszystkim jednak musiałem odebrać go z lotniska, a dopiero potem myśleć o planach na sobotę i połowę niedzieli. I pod kilkoma względami ten wieczorny wyjazd na lotnisko skłaniał do dwóch wspomnień. Pierwszym z nich był moment, w którym przecież nie tak dawno poznałem się ze Scottem odbierając go z dworca autobusowego w Krakowie nie przypuszczając ani trochę, że możemy zostać tak dobrymi przyjaciółmi. Drugie wspomnienie to moment, w którym podekscytowany wychodziłem z samolotu przylatując po raz drugi do Stanów, kiedy to on i Joe czekali dokładnie w tym samym miejscu, w którym czekałem na niego ja w piątek. I chociaż wydawać by się to mogło niedawno, czuje się jakby minął przynajmniej rok. Wyczucie czasu miałem idealne, bo na lotnisku czekałem niecałe dwie minuty, a stamtąd prosto do wypożyczalni samochodów. Tym razem już bez czerwonego mustanga dostałem możliwość wyboru dowolnego samochodu ustawionego w wybranym rzędzie wypożyczalni. Padło na czarnego amerykańskiego forda, który nadawał się idealnie do nocnej podróży po Minneapolis i słuchaniu soundtracku Maxa Richtera podczas zbliżającej się burzy. Wiedzieliśmy, żeby nie męczyć Scotta atrakcjami podczas pierwszej nocy, dlatego leniwie zostaliśmy w mieszkaniu dojadając resztki pomidorowego risotto i oglądając filmiki z tegorocznej eurowizji. Drugi dzień w całości skomplikowała zimna i deszczowa pogoda, ale skoro obiecałem śniadanie o 9, słowa musiałem dotrzymać: bekon, jajka, naleśniki i misa pokrojonych jabłek, brzoskwiń, truskawek i jeżyn. Po tym czasie mogliśmy podjąć decyzję i wyruszyć w stronę state fair licząc na łaskawość pogody, która na jakiś czas powstrzymała od zmoknięcia. Spodziewałem się wielkiego staromodnego wesołego miasteczka, które otwierane jest jedynie raz do roku na 2 tygodnie przed 4 września. Nie wiedziałem jednak, że w tym wszystkim doszukam się ichniejszej wersji naszych dożynek. Hale tematyczne wypełnione nagrodzonymi warzywami i owocami, wyjaśniające zasady pielęgnowania i zbierania, pokazujące przy tym ile tak naprawdę rodzai tego samego plonu możemy znaleźć na farmie. Co więcej, hale z trzodą przyciągały turystów rozgrywającymi się tam konkursami m.in. na najładniejszy okaz owcy czy też najlepszego pasterza. A do tego wszystkiego masa jedzenia, którego głównym składnikiem był olej. Praktycznie wszystko musiało zostać smażone na głębokim oleju: owoce, pikle, cebula, ser, pączki, hotdogi... I w zasadzie chociaż padało od samego początku, to spędziliśmy tam dobre 4-godziny zwiedzając po kolei każdy zakamarek wliczając przejażdżkę kolejką nad całym State Fair. Nieco mokrzy i zziębnięci wróciliśmy do mieszkania, żeby chwile potem wskoczyć w kąpielówki i wyjść na patio 6. piętra wylegiwać się w jacuzzi. Wieczór nie był już tak aktywny - przy kilku drinkach i przekąskach graliśmy w Heads Up, które najwidoczniej mimo początkowego sceptyzmu spodobało się obydwóm. I chyba przyzwyczajeni do lenistwa niedzielę zaczęliśmy tak samo powoli. Tym razem to Tim przygotował śniadanie, żeby chwile później znowu zacząć grać w Heads Up. Wsiedliśmy ze Scottem do samochodu, rozstaliśmy się na lotnisku i pociągiem pojechaliśmy podobnie jak rok temu pod koniec sierpni przespacerować się wzdłuż Minnehaha Creek. Nieco głodni zdecydowaliśmy się wrócić do Uptown, żeby wypróbować Chino Latino, czyli nowo otwartą knajpę łącząca chińszczyznę i kuchnię meksykańską. Chociaż sama podróż zajęła nam dobrą godzinę: wliczając przesiadkę z  kolejki na autobus i spacer przez 38th Street to restauracja otwierała się dopiero za 30 min. Poszliśmy w tym czasie do najbliższego sklepu (ciucholandu) przymierzając wszystko co wpadło nam w ręce: od hawajskich niemodnych koszul po grube zimowe kożuchy. Kiedy wybiła 16:30 wróciliśmy do dopiero otwierającej się restauracji na misę nachosów ze smażonych platanów, tacosów z marynowanej wołowiny, kapusty pekińskiej i czerwonej cebuli oraz jak zwykle zwyczajnego dania ze smażonym kurczakiem. Po wszystkich atrakcjach czekał już na nas jedynie ostatni odcinek Gry o Tron, a później planowanie następnego tygodnia...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dzień 6

Dzień 2

Dzień 50 - 56