Izrael
Dzień 1: Mieliśmy wylot 8.00, więc każdy na lotnisku miał się stawić około 6.30. Jechała nas piątka: ja, Agata, Anko, Tomek i Wojtek. Dzień od pecha zaczął Tomek, któremu nie przyjechał jeden tramwaj, a drugi po 15 minutach oczekiwania zepsuł się na drugim przystanku – od tego czasu szedł na nogach na dworzec kolejowy, na którym spotkał Anko i Agatę. O tej porze termometry pokazywały -25 stopni, a oni razem już czekali na pociąg, który też nie przyjeżdżał… 10 minut, 20, 50. Zdecydowali, że żaden pociąg już nie przyjedzie i zamówią taksówkę. W tym czasie ja jechałem z Kucharem, który zawoził mnie samochodem na lotnisko, ale pod warunkiem, że zatankuje mu samochód. W tym czasie kiedy wychodziłem z samochodu, a na kolanach miałem torbę, kurtkę na przebranie na lotnisku, arafatę i telefon, na bruk wypadł mi telefon, który momentalnie się roztrzaskał (ale dalej chodził). Na lotnisku spotkaliśmy się o 7.30, czyli posiadając tylko 30 minut na odprawę i bramki, wydawało się to dość stresującym początkiem wycieczki. Po przejściu przez pierwszą kontrolę w głośnikach usłyszeliśmy komunikat o opóźnieniu samolotu o 1,5h. Teoretycznie dało nam to sporo czasu, z drugiej strony przez opóźnienie cały plan wycieczki zaczynający się od wyjazdu autobusem z lotniska w Ovdzie przestał być aktualny. Jechaliśmy z wymienionymi 100 szeklami (równowartość około 100 zł), bo przelicznik w Polsce był o wiele gorszy niż w Izraelu. Okazało się jednak, że bilet autobusy dla 5 osób, kosztuje 102 szekle, a kierowca z ceny zejść nie chciał. Po chwili namawiania jednego z pasażerów na wymianę dolarów na szekle (z korzyścią dla niego) uzbieraliśmy potrzebną kwotę i wyruszyliśmy do Eljatu. Tam w planie było znalezienie kantoru i wyruszenie kolejnym autobusem do Jerozolimy. Kantorów było mnóstwo – ale nieczynne (szabat). Musieliśmy wybrać pieniądze z bankomatu, z jeszcze gorszym przelicznikiem i udać się na dworzec znaleźć odpowiedni autobus. Wtedy okazało się, że telefon jest nie tylko potrzaskany z zewnątrz, ale też wewnątrz – nie działała ładowarka, więc telefonu mogłem używać do momentu kiedy nie siądzie mi kompletnie bateria. To oznaczało zero muzyki w trakcie wszystkich podróży, zero zdjęć, zero internetu, zero komunikacji ze światem – szczególnie wtedy, kiedy najbardziej by mi się przydała, czyli podczas 5-godzinnej jazdy do Jerozolimy z dwoma ciągle płaczącymi dziećmi i młodymi Arabami puszczającymi na głośnikach lokalne hity. Po dotarciu do Jerozlimy okazało się już nieco spokojniej, kiedy odnaleźliśmy mieszkanie zamówione z AirBNB (które było naprawdę ładne) i po nocnym spacerze, zakupach na śniadanie i chwili razem w mieszkaniu poszliśmy spać.
Dzień 2: Spanie pod dwoma cienkimi kocami, kiedy w
mieszkaniu nie ma ogrzewania a w nocy temperatura dochodzi od 0 stopni nie
należy do dobrych nocy. Około 3.00 wyziębnięty do granic możliwości ubrałem się
w bluzę z polarem, spodnie i skarpetki po czym wróciłem z powrotem do łóżka.
Pobudka 6.00, śniadanie, ogarnianie i wyjście na miasto póki nie było ludzi.
Cały dzień spędziliśmy na zwiedzaniu Jerozolimy, która naprawdę jest nie do
opisania. Niestety plany miłego zwiedzania krzyżował jedynie wiatr, który
pomimo 15 stopni na dworze powodował, że każdy po kilku godzinach miał dość. Po
wieczornym powrocie do mieszkania i włączeniu telewizji usyszeliśmy o zamachu,
który wydarzył się w miejscu odwiedzanym przez nas tego dnia. Po podpięciu
telefonów do WiFi u każdego w wiadomościach przynajmniej 5 osób pytających się
czy wszystko OK. Oczywiście moja mama przeżyła to najgorzej, ze względu na to,
że nie podnosiłem (niedziałającego) telefonu przez cały dzień. Wieczorem
ostatni nocny spacer po mieście, kolacja, piwo i do spania z lepszym przygotowaniem
się na zimne noce.
Dzień 3: Eljat jest typowo turystycznym miastem, które przy
okazji jest o wiele cieplejsze od Jerozolimy, dlatego o 7.00 planowaliśmy
złapać autobus i przyjechać na 12.00, żeby móc jeszcze złapać promienie słońca
i poleżeć na plaży. Dzień jednak zaczął się od przespanego budzika, pośpiechu w
sprzątaniu mieszkania i wybiegnięciu na dworzec. Filip w arafacie, która
chroniła go przed wiatrem na każdym kroku budził podejrzenia, ze względu na
kojarzenie z nią Palestyńczyków. Wtedy też zatrzymał mnie żołnierz i kazał
wyjaśniać szczegóły podróży. Na dworcu okazało się, że bilety zostały
wyprzedane, a następny autobus odjeżdża dopiero o 14.00, czyli w Eljacie nie
zobaczylibyśmy nawet świecącego słońca. Dogadaliśmy się z kierowcą i kupiliśmy
bilety bez miejsc siedzących. Stwierdzając, że gorzej już być nie może, grubo się
myliliśmy. Po godzinie jazdy, będąc na środku pustyni, kiedy w obrębie 50
kilometrów nie było nic z wyjątkiem piasku i jednej pustej drogi przez którą
jechaliśmy, autobus nagle się zatrzymał. Nie wiedzieliśmy co się dzieje, dopóki
nie zobaczliśmy otwierającej się klapy bagażnika a w oddali torby, która z
niego wypadła. Czy może być coś jeszcze bardziej paradoksalnego niż zgubienie
torby na środku pustyni z zepsutego bagażnika autobusu? Może. Torba okazała się
należeć do Anko, dlatego szybko wybiegła razem z kierowcą podnieść ją i wrzucić
z powrotem do autobusu. Pustynia okazała się jednak nie być tak opustoszałą i w
momencie, kiedy wychodzili z autobusu z naprzeciwka jechał TIR, który nawet nie
myślał żeby zatrzymać się lub ominąć torbę, która z kolei została rozniesiona
na strzępy. Wyszliśmy z autobusu i zbieraliśmy wszystko, co tylko nadawało się
do ponownego użytku. Wróciliśmy do autobusu i pocieszając Anko przez dobrych 20
minut nie zauważyliśmy, kiedy pozostali pasażerowie zaczęli krzyczeć, że
bagażnik znowu się otworzył i znowu wyleciała z niego torba. Moja torba. Która
wpadła pod samochód jadący za nami (co już nie było winą kierowcy, który nie
mógł jej ominąć). Przebiegłem przez cały autobus, gdzie na samym końcu
zatrzymał mnie kierowca zabraniający wychodzenia z autobusu, co na początku
wydawało się absurdalne, ale na spokojniej myśląc zrobił dobrze, bo droga
naprawdę okazała się nie taka bezpieczna i mało ruchliwa, a to on ponosiłby
odpowiedzialność za uszczerbek na zdrowiu pasażerów. Poszedł po torbę sam,
wrzucił ją do bagażnika (!), wszedł do autobusu i bez żadnego słowa znowu
ruszył. Kiedy zacząłem się z nim kłócić, o to, że chciałbym zobaczyć torbę czy
wszystko jest w porządku i nic nie wyleciało potwierdził mi tylko słownie, że
wszystko jest OK. I tyle… Dalsza podróż przebiegła stresująco na maksymalnych
obrotach cały czas stojąc i obserwując okno, w którym pokazywał się otwierający
bagażnik. A bagażnik po kolejnych kilkunastu minutach otworzył się znowu, znowu
wyrzucając z siebie jedną torbę. Tak samo poszedł po nią tylko kierowca i
wrzucił ją do bagażnika. Co najśmieszniejsze, po trzech wypadniętych torbach
kierowca zamknął bagażnik na klucz(!). Dopiero po trzech torbach na środku
pustyni… Po przyjeździe do Eljatu, okazało się, że jakiś pechowiec miał torbę
bardzo podobną do mojej, ale nie okazałem się nim ja. Tak czy siak razem z Anko
udaliśmy się do biura przewoźnika złożyć dokumentację i prosić o papiery
potrzebne do ubezpieczenia bagażu. Później weszliśmy do hotelu, odpoczęliśmy i
już z nieco lepszymi humorami poszliśmy na plażę, leżąc tam tak długo jak się
da w 20 stopniach i bezchmurnym niebie.
Dzień 4: Dobrym rozwiązaniem jest stawić się na lotnisku 2h
przed wylotem, my postanowiliśmy na wszelki wypadek wyjechać z jeszcze jedną
dodatkową godziną zapasu. Na dworcu chmara ludzi, którzy też jechali na
lotnisko i zapełnili cały autobus nie pozwalając nam nawet postawić w nim nogi.
Tak samo było z drugim, który podjechał po czasie i po chwili stresu.
Wsiedliśmy dopiero do trzeciego, który zawiózł nam tam gdzie trzeba. Na
lotnisku 5 punktów kontrolnych, a my ustawiliśmy się do jednej z sześciu
kolejek do pierwszej z nich. Kolejka szła wolnym tempem, ale mieliśmy jeszcze
dużo czasu zapasu. W momencie, kiedy staliśmy przed samą bramką kobieta
obsługująca naszą kolejkę poszła na 40-minutową przerwę, a my staliśmy patrząc
się jak inne kolejki posuwają się do przodu, a czas tyka. Około godziny 12.00
podszedłem do stanowiska, w którym zostałem wypytany o wszystko co tylko mogło
być ze mną związane: cel podróży, miejsce pobytu, środki finansowania, zawód,
pojemność bagażu… Po kilku minutach maglowania zostałem przepuszczony do
kolejnej kontroli, czyli prześwietlenia bagażu. Ludzi czekających na ten sam
proceder było około 50, a zegar pokazywał 12.10. Co najlepsze, nasz samolot
odlatywał o 13.10, ale 15 minut wcześniej odlatywał jeszcze jeden samolot do
Warszawy. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak wyglądał stres tych drugich
pasażerów w porównaniu do mojego. Linie lotnicze nie słyną z czekania na
pasażerów, nawet jeśli zostali oni przetrzymani na lotnisku nie z własnej woli.
Poza tym dwoma wylotami z lotniska na ten dzień nie wylatywał już żaden inny.
Najbliższy następnego dnia do Moskwy. Wizja nocowania na lotnisku militarnym,
bez funkcji handlowych 40 km od Eljatu wydawała się mało optymistyczna, ale
zbliżająca się dużymi krokami. Pasażerowie lecący do Warszawy zostali
przepuszczeni przed kolejkę, ale to dalej nie dałoby nic, gdyby pilot nie
poczekał aż wszyscy nie zostaną odprawieni. Mieliśmy tylko nadzieję, że nasz
pilot będzie tak samo wyrozumiały. Na zegarze 13.00, a ja dopiero wkładałem mój
bagaż do maszyny prześwietlującej. Kolejka szłaby szybciej, gdyby nie awaria
drugiej maszyny, która się przegrzała. Z tego stanowiska do osobistej kontroli
bagażu. Na zegarze 13.10, a pozostali dalej w tyle… Jedynym pocieszeniem
okazała się tablica odlotów, która pokazywała kolejny raz opóźnienie naszego
samolotu o 1,5h. Od tego czasu z mniejszą ilością stresu (ale dalej
zdenerwowani) przechodziliśmy przez kolejne kontrole, aż w końcu znaleźliśmy
się na stanowisku odlotów. O wiele spokojniejsi usiedliśmy i zaczęliśmy rozglądać
się za miejscem do kupienia czegokolwiek do zjedzenia, bo śniadanie o 6.00 z
dwoma kromkami nie wydawało się wystarczająca na cały dzień podróży. Lotnisko
było jednak do granic militarne i o sklepach można było pomarzyć. Siedząc
godzinę w poczekalni, chłopaki podpinając się do WiFi przeczytali kolejną
ciekawą wiadomość o naszej podróży. Samolot na którego czekaliśmy wylatywał z
Krakowa do Ovdy i z Ovdy do Krakowa. Niestety pierwszy punkt już poszedł
niezgodnie z przewidywaniami, bo pilot zdecydował się lądować awaryjnie w Tel
Aviwie. Wizja spania na lotnisku była już niemal pewna. Na (nie)szczęście po 2h
45min oczekiwania samolot wylądował i mogliśmy do niego wsiąść już na
spokojnie. Czemu na nieszczęście? Gdyby samolot spóźnił się jeszcze 15 minut,
otrzymalibyśmy zwrot kosztów podróży w obie strony… Głód w samolocie dawał się
we znaki, a stewardessy nie przyjmowały lokalnej waluty. Z bólem brzucha z
głodu wylądowaliśmy w Krakowie, nie czując się nigdy tak dobrze po powrocie z
wakacji…
Komentarze
Prześlij komentarz